Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 11 страница



Ogromniem ciekaw: czy przyszedłem celowo, czy też po prostu szedłem przed siebie, no i zabmąłem tutaj? Mniejsza o to. Mówiłem... przedwczoraj... że przyjdę do niego nazajutrz po tym. Otóż przyszedłem! Czyż ja nie mam teraz prawa iść, gdzie mi się podoba?..." Ruszył na piąte piętro do Razumichina.

Razumichin był w domu, w swej izdebce. Pracował w tej chwili, coś pisał; sam mu otworzył. Nie widzieli się dobre cztery miesiące. Razumichin siedział u siebie w podartym na strzępy szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, rozmamłany, nie ogolony i nie umyty. Twarz jego wyraziła zdziwienie. - Co ci jest? - zawołał oglądając kolegę od stóp do głów; później umilkł i gwizdnął. - Czyżby już było tak źle? Bra-chu, toż ty prześcignąłeś nawet mnie - dodał spozierając na łachmany Raskolnikowa. - Siadajże, pewnieś zmęczony! - I gdy ów opadł na ceratową otomanę, jeszcze podlejszą od jego własnej, Razumichin dostrzegł od razu, że jego gość jest niezdrów. - Tyś przecie poważnie chory; wiesz o tym?-Chciał zmierzyć mu puls; Raskolnikow wyrwał rękę. - Daj pokój - rzekł. - Przyszedłem... słuchaj, nie mam żadnych korepetycji... więc chciałem... A zresztą nie potrzeba mi korepetycji. - No wiesz? Przecie gadasz od rzeczy!-wtrącił Razumichin obserwując go badawczo. - Nie, nie od rzeczy...

Raskolnikow wstał z otomany. Idąc do Razumicbina nie pomyślał o tym, że przecie znajdzie się z nim twarzą w twarz. Dopiero teraz w jednej chwili zdał sobie sprawę, już na podstawie doświadczenia, że nie ma na całym świecie rzeczy, której by pragnął mniej niż znaleźć się twarzą w twarz z kim bądź. Zakipiała w nim żółć. Ledwie przestąpił próg Razumichina, omal się. nie zachłysnął wściekłością na siebie. - Do widzenia! - rąbnął i ruszył ku drzwiom.

- Czekajże, wariacie!

- Nie potrzeba!...-powtórzył ów, znowu wyszarpując rękę.

- To po kiego diabła przyszedłeś! Sfiksowałeś czy co? Przecie to... obrażliwe. Ja cię tak nie puszczę. - Więc słuchaj: przyszedłem tutaj, bo poza tobą nie znam

 

nikogo, kto by mi dopomógł... rozpocząć... bo ty jesteś od nich wszystkich lepszy, chciałem powiedzieć; rozsądniejszy, i potrafisz zrozumieć... Ale teraz widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz? absolutnie nic... niczyich usług i współczuć... Ja sam... I basta! Dajcie mi święty spokój! - Zaczekaj że chwilkę, małpo zielona! Wariat, jak mi Bóg miły, mnie jest wszystko jedno. Uważasz: lekcji i ja teraz nie mam, zresztą pluję na to; natomiast na bazarze ma księgarnię Cheruwimow, który sam stanowi coś w rodzaju lekcji. Ja bym go teraz nie odstąpił ani za pięć korepetycji u kupieckich synków. Sporządza takie wydańka, puszcza w świat takie przy-rodniczo-naukowe książeczki, które się rozchodzą, że buzi dać! Już od samych tytułów oko bieleje! Zawsze twierdziłeś, żem głupi; otóż, brachu, są głupsi ode mnie, jak Boga kocham! Teraz zachciało mu się "nowego kierunku". Sam ani be, ani me, ja zaś popieram, ma się wiedzieć. Patrz: oto przeszło dwa arkusze niemieckiego tekstu; moim zdaniem, jest to najgłupsza w świecie szarlataneria: krótko rzekłszy, autor rozważa, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie jest? No i, ma się rozumieć, rozstrzyga uroczyście, iż, owszem, jest człowiekiem. Cheruwimow przygotowuje to w dziale kwestii kobiecej; ja - tłumaczę. On te dwa i pól arkusza rozciągnie na sześć, potem rąbniemy wspaniały tytuł na pół stronicy - i puścimy po pół rubelka. Przełkną i to! Za tłumaczenie biorę sześć rubli od arkusza, czyli za całość wypadnie piętnaście rubli, sześć zaś wziąłem d canto. Gdy to skończymy, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, następnie już sobie zakreśliłem w drugiej części Confenssions* jakąś nudną jak flaki z olejem gadaninę, również będziemy to tłumaczyli, bo Cheruwimowo-wi ktoś powiedział, że Rousseau to coś w rodzaju Radiszcze-wa3. Ja oczywiście nie zaprzeczam, pal go licho! Otóż, czy chcesz tłumaczyć drugi arkusz arcydzieła "Czy kobieta jest człowiekiem"? Jeżeli chcesz, to zaraz bierz tekst, bierz pióra, papier (wszystko to mam od księgarza) i masz na łapę trzy ruble, bo ponieważ ja za cały przekład, za pierwszy i drugi arkusz, wziąłem zaliczki sześć rubli, więc trzy przypada na twój udział. Jak skończysz arkusz - dostaniesz jeszcze trzy ruble. Tylko zlituj się, nie uważaj tego za jakąś przysługę z mo-* Wyznań



jej strony. Przeciwnie, jak tylko wszedłeś, obliczyłem sobie, że możesz mi pomóc. Po pierwsze, z pisownią u mnie nietęgo, po wtóre, po niemiecku ja czasem ani w ząb, tak że przeważnie komponuję od siebie i tylko tym się pocieszam, że to wychodzi książce na dobre. Ale diabli wiedzą: może nie na dobre, lecz właśnie na gorsze... Więc bierzesz czy nie bierzesz? Raskolnikow wziął w milczeniu kartki niemieckiego artykułu, wziął trzy ruble i wyszedł bez słowa. Razumichin ze zdziwieniem popatrzył za nim. Ale już dotarłszy do pierwszej przecznicy Raskolnikow nagle zawrócił, znowu poszedł na górę do Razumichina i położywszy na stole niemieckie kartki i trzy ruble, znów wyniósł się bez stówka. - Chyba na głowę upadłeś czy co! - ryknął rozwścieczony nareszcie Razumichin. - Co ty mi tu za komedie wyprawiasz! Nawet mnie samego zmyliłeś... Po kiego licha przyła-ziłeś w takim razie, diable rogaty! - Nie potrzeba... przekładów...-mruknął Raskolnikow już na schodach. - Więc jakiejże ci cholery potrzeba?-wołał Razumichin z góry. Tamten w milczeniu szedł dalej. - Te! Powiedz przynajmniej, gdzie mieszkasz? Odpowiedzi się nie doczekał. - No to idź sobie do czar-r-rta!...

Lecz Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Niko-łajewskim raz jeszcze ocknął się zupełnie wskutek pewnego zajścia, wielce dlań niemiłego. Mocno ściągnął go batem po plecach któryś woźnica za to, że omal nie wlazł pod konie, jakkolwiek ów woźnica trzy czy cztery razy ostrzegł go krzykiem. Uderzenie biczem tak Raskolnikowa rozzłościło, że odskoczywszy pod barierę (gdyż nie wiedzieć czemu szedł środkiem mostu, jezdnią, nie zaś chodnikiem), gniewnie zgrzytnął i zaszczekał zębami. Naturalnie, dokoła rozległ się śmiech. - Ma za swoje!

- Jakiś cwaniak.

- Wiadomo: odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać odszkodowanie. - Zawodowo to robią, panie ładny, zawodowo... Ale w chwili gdy stał pod barierą i wciąż jeszcze bezmyślnie, ze złością patrzał za oddalającym się powozem, rozcierając 119

 

sobie grzbiet, poczuł nagle, że ktoś mu wtyka do ręki pieniądze. Obejrzał się: leciwa jakaś kupcowa, w stroiku na głowie i w kozłowych trzewikach, a przy niej dziewczyna w kapeluszu i z zieloną parasolką; widocznie jej córka. "Weź to, kochanecz-ku, w imię Boże." Wziął, a one poszły dalej. Moneta była dwudziestką. Sądząc po ubraniu i wyglądzie, łatwo mogły go wziąć za żebraka, za prawdziwego ulicznego zbieracza groszy, jałmużnę zaś w wysokości aż dwudziestu kopiejek zawdzięczał z pewnością chlaśnięciu biczem, które wzbudziło w nich współczucie. Zacisnął pieniążek w ręce, zrobił jakie dziesięć kroków i zwrócił się twarzą do Newy, w kierunku pałacu. Na niebie ani chmurki, woda prawie błękitna - rzecz w Newie tak rzadka. Kopuła soboru4 - która z żadnego punktu nie zarysowuje się lepiej, niż gdy na nią patrzeć stąd, z mostu, o dwadzieścia kroków od kaplicy - aż promieniała, a przeźrocze powietrze pozwalało dojrzeć każdy jej ornament. Ból od smagnięcia uśmierzył się i Raskolnikow zapomniał o zajściu; niepodzielnie pochłaniała go teraz pewna myśl trwożna i nie całkiem jasna. Stał i patrzał w dal - długo, uważnie; to miejsce było mu szczególnie znajome. Kiedy chodził na uniwersytet, zdarzyło mu się ze sto razy - najczęściej w drodze powrotnej do domu - przystawać w tym właśnie miejscu, pilnie się wpatrywać w tę rzeczywiście przepyszną panoramę" i dziwić się mętnemu i nierozwikłanemu wrażeniu, które go za każdym prawie razem ogarniało. Jakiś niewytłumaczony chłód wiał zawsze na niego od tej wspaniałej panoramy; ten cudny obraz był dlań głuchy, milczący... Za każdym razem był zaskoczony tym ponurym, zagadkowym wrażeniem; nie ufając sobie, odkładał rozwiązanie tej zagadki na później. Teraz ostro mu się nagle przypomniały te jego dawniejsze pytania i zdziwienia; i wydało mu się, że nic bez kozery przypomniał je sobie właśnie teraz. Już to samo było dzikie i cudaczne, że oto przystanął w tym miejscu co dawniej, jak gdyby naprawdę wyobraził sobie, że może myśleć teraz o tym samym co dawniej, interesować się tymi samymi tematami i widokami, jakimi się interesował... tak jeszcze niedawno. Omal go to nie rozśmieszyło, a zarazem pierś ścisnęła mu się aż do bólu. Jak gdyby w jakiejś bezdennej otchłani, gdzieś tak głęboko w dole, że ledwie widać, przebywa teraz cała ta miniona 120

przeszłość i minione myśli, i minione zagadnienia, i minione tematy, i minione wrażenia, i ta cała panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... A on, Raskolnikow, ulatuje gdzieś do góry i wszystko znika mu z oczu... Przy jakimś mimowolnym geście poczuł zaciśniętą w pięści dwudziestkę. Rozprostował palce, bacznie.,.spojrzal na pieniążek j z rozmachem'cisnął go do wody; następnie odwrócą "się i ruszył do domu. Miał wrażenie, że w tej chwili odciął się od wszystkiego i wszystkich jak gdyby nożycami. Przyszedł do domu już pod wieczór, czyli że snuł się po mieście dobre sześć godzin.jJak i którędy wracał - nie pamiętał. Rozebrał się i drżąc cały, niby zajeżdżony do szczętu koń, padł na kanapę, przykrył się paltem i natychmiast usnął. Już Byt zupełny zmierzch, gdy go ze snu zerwał przeraźliwy krzyk. Boże, co to za krzyk! Takich nieprawdopodobnych głosów, takiego wycia, wrzasku, zgrzytania, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. W głowie nie chciało mu się zmieścić takie rozbestwienie, taka zapamiętałość. Zdjęty grozą, uniósł się i siadł na posłaniu, raz po raz cierpnąc i zamierając z meczami. Tymczasem burda, ryki i klątwy potęgowały się coraz bardziej. Aż oto, ku najwyższemu swemu zdumieniu, rozpoznał głos gospodyni. To ona wyła, piszczała i zawodziła, pośpiesznie, skwapliwie opuszczając wyrazy, tak że nie można było nic pojąć, o coś błagała - naturalnie o to, by przestano ją bić, bo ktoś bezlitośnie okładał ją na schodach. Glos bijącego tak dalece wezbrał wściekłością i rozjuszeniem, że już tylko charczał, lecz mimo to ów bijący także coś mówił, i to także prędko, niewyraźnie, z pośpiechem, z zachłystywaniem. Nagle Raskolnikow zadygotał jak liść: poznał ten głos; był to glos porucznika. Ilia Pietrowicz jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją, tłucze ją głową o stopnie - to niewątpliwe, słychać to po odgłosach, po wrzasku, po ciosach! Cóż to jest? Świat się wali czy co? Słychać, jak na wszystkich piętrach, na całej klatce schodowej gromadzi się ciżba, słychać: ach! i och! okrzyki... ludzie biegną, stukają, zatrzaskują drzwi, tłoczą się. "Ale za cóż, za cóż? I do czego to podobne!"-powtarzał, już na serio myśląc, że dostał obłędu. Ale nie, słyszy zbyt wyraźnie!... Lecz w takim razie przyjdą wnet i tutaj, po niego, bo "to na pewno z tegoż powodu, z powodu tego, co było wczoraj... 6 Dostojewski, t.

 

O Boże!" Chciał zamknąć się na haczyk, lecz ręka opadła bezwładnie... Zresztą, cóż by to pomogło! Lodowaty strach zmroził mu duszę, zadręczył go, odrętwił... Lecz oto nareszcie cały ten harmider, trwający dobre dziesięć minut, stopniowo ucicha. Gospodyni jęczała i stękała, Ilia Pietrowicz wciąż jeszcze odgrażał się i wymyślał... W końcu jednak i on, zdaje się, umilkł; oto go już nie słychać. "Czyżby sobie poszedł! Boże!" Tak jest, oto odchodzi również gospodyni, wciąż jeszcze jęcząc i płacząc... Oto jej drzwi się zatrzasnęły... Oto gawiedż się rozchodzi, ludzie wracają do swych mieszkań, wydziwiają, dyskutują, mówią jeden przez drugiego, już to podnosząc głos aż do wrzasku, już to zniżając do szeptu. Musiało ich tu być wielu, prawie cały dom się zbiegł. "Ale, mój Boże, czyż to wszystko możliwe! I po co, po co on tu przychodził!" Raskolnikow upadł jak kłoda na kanapę, ale już nie mógł zmrużyć oka; przeleżał z pół godziny w takiej udręce, w takim stężeniu nieopisanej grozy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Wtem w pokoju zrobiło się jasno: to przyszła Anastazja ze świecą i talerzem zupy. Spojrzawszy na niego uważnie i widząc, że nie śpi, postawiła świecę na stole i jęła rozkładać przyniesione rzeczy: chleb, sól, talerz, łyżkę. - Pewnieś od wczoraj nic nie jadł. Przewłóczyłeś się cały dzień, choć frybra cię trzęsie. - Anastazjo... za co bili gospodynię? Bacznie mu się przyjrzała. - Kto bil gospodynię?

- Tylko co... pół godziny temu. Ilia Pietrowicz, zastępca komisarza, na schodach... Za co tak ją zbił? I... po co przychodził? Anastazja w milczeniu i ze zmarszczonymi brwiami utkwiła w nim oczy i długo tak patrzała. Pod jej wzrokiem zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, nawet straszno. - Anastazjo, czemu milczysz? - spytał wreszcie nieśmiało, słabym głosem. - To krew - odparła w końcu cicho i jakby do siebie samej mówiąc. - Krew!... Jaka krew?...-jąkał blednąc-i odsuwając się pod ścianę. Anastazja wciąż patrzała na niego bez słowa. - Nikt gospodyni nie bił -.rzekła znów głosem surowym i stanowczym. 122

Spozierał na nią, ledwie dysząc.

- Ja sam słyszałem... nie spałem... usiadłem na łóżku- bąknął jeszcze pokorniej. - Słuchałem długo... Przychodził zastępca komisarza... Na schody zbiegli się wszyscy, ze wszystkich mieszkań... - Nikt nie przychodził. To krew w tobie krzyczy. Jak krew nie ma już nijakiego wyjścia i już zsiada się na wątpiach - wtenczas się człowiekowi przywidiue,... Będziesz jadł czy nie? Nie odpowiedział. Anastazja wciąż stała nad nim, bacznie na niego patrzała i nie odchodziła. - Daj mi pić... Nastieńka.

Poszła na dół i po paru minutach wróciła z wodą w białym fajansowym kubku; lecz on już nie pamiętał, co było potem. Pamiętał tylko, że łyknął haust zimnej wody, a reszta rozlała mu się z kubka na pierś. Potem stracił przytomność. III

Nie można jednak powiedzieć, by przez cały czas choroby był zupełnie nieprzytomny: był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i pólprzytomnością. Niejedno przypomniał sobie później. To mu się zdawało, że skupia się przy nim dużo ludzi, chcą go wziąć i gdzieś wynieść, sprzeczają się na jego temat i kłócą. To znów jest sam w pokoju, wszyscy odeszli, boją się go i tylko z rzadka uchylają drzwi, by na niego popatrzeć, grożą mu, umawiają się, śmieją i drażnią się z nim. Pamiętał, że często widywał przy_sohie Anastazję; rozróżniał jeszcze kogoś - człowiek ten był jak gdyby doskonale mu znany, lecz kto mianowicie, tego w żaden sposób nie mógł sobie uprzytomnić, trapił się tym i nawet płakał. Czasami mu się zdawało, że leży już z miesiąc; to znowu - że wciąż trwa ten sam dzień. Lecz o tamtym-o tamtym zapomniał doszczętnie, natomiast co chwila przypominał sobie, że zapomniał o czymś, czego zapominać nie wolno; dręczył się, męczył, usiłując przypomnieć sobie, jęczał, wpadał we wściekłość lub w okropny, niemożliwy do zniesienia lęk. Wówczas zrywał się, chciał uciekać, ale zawsze ktoś go powstrzymywał przemocą, a wtedy znowu popadał w bezwład i nieprzytomność. Wreszcie odzyskał zmysły całkowicie. IM

 

Stało się to z rana, o dziesiątej., O tej porannej godzinie w pogodne dni słońce zawsze podłużna smugą przesuwało się po prawej ścianie i oświetlało kąt koło drzwi. Przy jego łóżku stała Anastazja i jeszcze jeden człowiek, zupełnie nieznajomy i przyglądający mu się ciekawie. Był to młody zuch w spen-cerku, z bródką, wyglądający^ na oficjalistę. Przez uchylone drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow uniósł się na posłaniu. - Kto to jest, Anastazjo? - spytał wskazując na młodego człowieka. - Patrzajcie, ocknął się! - rzekła.

- Ocknął - potwierdził oficjalista. Widząc, że się ocknął, gospodyni, zaglądająca przez drzwi, natychmiast je przymknęła i ukryła się. Była to kobieta wstydliwa; krępowały ją wszelkie rozmowy i tłumaczenia; miała czterdzieści lat, była korpulentna i tłusta, czarnobrewa i czarnooka, dobra wskutek tuszy i lenistwa; przy tym bardzo nieszpema. Wstydliwa zaś ponad miarę. - Wyście... kto?-pytał Raskolnikow dalej, zwracając się do samego młodzieńca. Lecz w tejże chwili drzwi otworzyły się na oścież i wszedł - nieco się pochylając, gdyż był wysokiego wzrostu - student Razumichiri. - Kajuta, jak mrBogTmłyT- zawołał wchodząc - zawsze muszę wyrżnąć łbem. I to się nazywa mieszkanie! Ale, ale, brachu, ocknąłeś się? Mówiła mi właśnie Paszeńka. - Tylko co się ocknął - rzekła Anastazja.

- Tylko co się ocknął - znów potaknął oficjalista z uśmieszkiem. - A pan co za jeden? - zapytał Razumichin, nagle zwracając się do niego.-Co do mnie, tom Wrazumichin: nie Razumichin, jak mnie wszyscy tytułują, tylko Wrazumichin, student, szlachecki syn, a to mój przyjaciel. Pan zaś kto? - Ja w naszym kantorze za oficjalistę służę, przyszlem tu w interesie od kupca Szełopajewa. - Niech pan siada na tym krześle-wskazał mu Razu-michin, a sam usiadł na drugim, po drugiej stronie stolika. _ Bardzoś dobrze uczynił, brachu, żeś oprzytomniał - prawił do Raskolnikowa. - Już czwarty dzień bez mała nie jesz i nie pijesz. Jak Boga kocham, poiliśmy cię herbatą z łyżeczki. Dwa razy przyprowadzałem do ciebie Zosimowa. Pamiętasz 124

Zosimowa? Zbadał cię dokumentnie i od razu powiada, że to głupstwo - do głowy ciJiderzylo czy coś tam takiego. Jakaś nerwowa bagatela; wikt był kiepski, powiada, mało dostawał piwa i chrzanu, stąd. chetoba, ale że to nic, minie, nie pozostanie śladu ani popiołu. Zuch Zosimow! Wyszedł na łebskiego lekarza. Otóż ja pana nie zatrzymuję - zwrócił się znów do oficjalisty. - Może pan wyjaśni, o co chodzi? Uważasz, Rodia: z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko że poprzednio przychodził nie ten, ale jakiś inny i myśmy się z nim rozmówili. Kto to przychodził tutaj przed panem? - Niby pozawczoraj, prawda? To był Aleksy Siemio-nowicz; także służy u nas w kantorze. - On jakiś bardziej rozgarnięty od pana, co? jak pan sądzi? - Owszem, solidniejszy będzie.

- Chwalebny obiektywizm. No, cóż dalej?

- To wedle tego, że przez kupca Afanasja Wachruszyna, o którym pan pewnikiem nieraz słyszeli, na życzenie pańskiej mamy, przez nasz.lantot^przekaz dla pana-mówił oficjalista zwracając się wprost do Raskolnikowa. - Wedle tego, że jeżeli pan już znajdują się przy pojęciu - mam panu doręczyć trzydzieści pięć rubli, jako że pan Szelopajew, na życzenie pańskiej mamy, tymże sposobem co przedtem otrzymał o tym zawiadomienie od kupca Wachruszyna. Pan wiedzą? - Tak... pamiętam... Wachruszyn... -powiedział Raskolnikow w zadumie. - Słyszycie! Zna kupca Wachruszyna! - zawołał Razumichin. - Najlepszy dowód, że jest "przy pojęciu"! Zresztą teraz widzę, że i z pana człowiek do rzeczy. Mów pan dalej. Mądrych słów z przyjemnością się słucha. - Wedle tego, że ten kupiec Wachruszyn, na życzenie pańskiej mamy, która tymże sposobem przez niego już panu raz przesyłała... więc on i teraz nie odmówił, i w tych dniach zawiadomił pana Szełopajewa, żeby panu doręczyć trzydzieści pięć rubli w oczekiwaniu czegoś lepszego. - Wie pan, ten zwrot "w oczekiwaniu czegoś lepszego" udał się panu najładniej; niezła jest również ta "pańska mama". Więc jakże pan sądzi: przy zdrowych jest on zmysłach czy nie przy zdrowych, hę? - Ano cóż... Tylko jak będzie z podpisem?

 

- Naskrobie, nie bój się pan! Pan ma księgę, co?

- I owszem.

- Dawaj pan. No, Rodia, dźwigaj się. Ja cię podtrzymam;

machnij no tu tego "Raskolnikowa"; bierz pióro, bracie, bo dla nas teraz pieniądze słodsze od patoki. - Nie potrzeba - rzekł Raskolnikow odsuwając pióro.

- Czego nie potrzeba?

- Nie podpiszę.

- Tfu, do kaduka! Jakże bez podpisu?

- Nie potrzeba... pieniędzy...

- Pieniędzy nie potrzeba?! E, bracie, wolne żarty; gotów jestem zaświadczyć! Bądź pan spokojny, mój panie, to on tylko tak sobie... wojażuje. Zresztą i na jawie to mu się przytrafia... Z pana człowiek rozsądny; we dwóch pokierujemy jego losem, czyli, mówiąc po prostu, pokierujemy jego ręką i on podpisze. No, panie, do dzieła! - Ja bym mógł przyjść kiedy indziej.

- Nie, nie, po cóż pan się ma fatygować. Jesteś pan człowiekiem rozsądnym... No, Rodia, nie każ gościowi czekać. - I Razumichin zupełnie poważnie zabierał się do kierowania ręką Raskolnikowa. - Daj pokój, ja sam... - mruknął ów, ujął pióro i podpisał się w książce. Oficjalista wypłacił pieniądze i odszedł. - Brawo! A teraz, bracie, chcesz jeść?

- Chcę.

- Macie zupę?

- Wczorajszą - odparła Anastazja, która cały ten czas stała tuż obok. - Z kartoflami i ryżem?

- Z kartoflami i ryżem.

- Już na pamięć to umiem. Przytarabań tę zupę, a i herbaty podaj także. - Zaraz przyniosę.

Raskolnikow patrzał na wszystko w głębokim zdumieniu i z tępym, bezmyślnym strachem. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej? "Zdaje się, że nie jestem w malignie - dumał - zdaje się, że to rzeczywistość..." Po dwu minutach Anastazja wróciła z zupą i zapowiedziała, że zaraz będzie herbata. Razem z zupą przybyły dwie łyżki, dwa talerze i cała zastawa: solniczka, pieprz, musztarda do 126

gotowanej wołowiny i tak dalej; pokój Raskolnikowa już dawno nie oglądał takich zbytków. Obrusik był czysty. - Nie zawadziłoby, Nastieńko, żeby Praskowia Pawłowna odkomenderowała nam dzisiaj ze dwie butelczyny piwka. Wypilibyśmy. - Patrzcie, czego mu się zachciewa! - bąknęła Anastazja i poszła spełnić to zlecenie. Raskolnikow nie przestawał wpatrywać się dziko i z wytężeniem. Tymczasem Razumichin usiadł przy nim na kanapie, niezdarnie, niby niedźwiedź, uniósł lewą ręką jego głowę, mimo że i on sam mógłby się podnieść, prawą zaś podał mu do ust łyżkę zupy, kilkakrotnie przedtem podmuchawszy na nią, żeby chory się nie sparzył. Ale zupa była ledwie ciepła. Raskolnikow łapczywie przełknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Lecz dawszy mu kilka łyżek, Razumichin nagle zatrzymał się i oświadczył, że co do dalszego ciągu należy zasięgnąć rady Zosimowa. Weszła Anastazja niosąc dwie butelki piwa.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 21 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.014 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>