Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 9 страница



 

Poskoczył ku oknu. Było wystarczająco widno, więc co rychlej zaczął oglądać się cały, od stóp do głowy, całą swoją odzieży czy nie ma śladów? Ale tak nic się nie dało zrobić. Wstrząsany dreszczami, począł rozbierać się zupełnie i na nowo wszystko oglądać. Powywracał wszystko do ostatniej nitki, do ostatniego skrawka, po czym, nie dowierzając sobie, powtórzył tę czynność trzykrotnie. Zdaje się, że nic, żadnych śladów; jedynie w tym miejscu, gdzie się spodnie postrzępiły u dołu i zwisały jak frędzle, na frędzlach tych widniały gęste skrzepy krwi. Schwycił swój spory nóż składany i odciął te strzępy. Ponoć nic więcej nie było. Nagle przypomniał sobie, że sakiewka i rzeczy, które wyciągnął z kuferka staruszki, wszystkie leżą dotychczas w jego kieszeniach! Dotychczas nie pomyślał o tym, żeby to wyjąć i schować! Nie przypomniał sobie o tym nawet teraz, kiedy oglądał ubranie! Co się z nim dzieje? Co tchu począł wszystko wydobywać i rzucać na stół. Wydostawszy wszystko, nawet wywróciwszy kieszenie, by się upewnić, że nic już nie zostaje, przeniósł cały ten stos do kąta. Tam, w samym kąciku, na dole, w pewnym miejscu była rozdarta, odstająca od ściany tapeta: momentalnie jął wszystko wpychać do tej dziury pod tapetą. Zmieściło się! "Wszystko precz z oczu! Sakiewkę także!" -myślał z radością, wstając i tępo patrząc w kąt, na dziurę, która się teraz jeszcze bardziej wystoperczyła. Wtem drgnął ze zgrozy. - Boże - szeptał z rozpaczą - czy ja mam dobrze w głowie? Czyż to jest ukryte? czyż tak się ukrywa rzeczy? Prawda i to, że nie liczył na rzeczy; przypuszczał, że znajdzie tylko pieniądze, i dlatego nie przygotował zawczasu odpowiedniego schowanka. "Ale teraz, teraz, czemu się cieszę - myślał w rozterce. - Czyż tak się rzeczy chowa? Naprawdę, rozum postradałem!" Jak z krzyża zdjęty, siadł na kanapie i w tejże chwili znowu zaczęły nim wstrząsać nieznośne dreszcze. Odruchowo sięgnął po leżące na krześle swoje dawne studenckie palto zimowe, ciepłe, lecz dzisiaj prawie w łachmanach; przykrył się nim, a sen i majaczenie ogarnęły go natychmiast. Stracił poczucie rzeczywistości. Najdalej po pięciu minutach zerwał się na nowo i na nowo jak oszalały rzucił się do swej odzieży. "Jakże mogłem zasnąć, gdy nic nie zostało zrobione! No, proszę, no, proszę: dotychczas nie odprułem spod pachy owej pętli! Zapomniałem, za-96

pomniałem o takiej rzeczy! O takiej poszlace!" Odszarpnął pętlę i czym prędzej darł ją na strzępki, które wpychał między bieliznę pod poduszką. "Strzępy podartego płótna w żadnym razie nie wzbudzą podejrzeń; zdaje się, że nie, zdaje się, że nie!"-powtarzał stojąc pośrodku pokoju i z napiętą aż do bólu uwagą jął wypatrywać dookoła, na podłodze, wszędzie, czy jeszcze o czym nie zapomniał? Pewność, że opuszcza go wszystko, nawet pamięć, nawet zwykła zdolność rozumowania - dręczyła go nieznośnie. "Czyżby to się już zaczynało? czyżby to już przyszła kara? A co, a co, czyż tak nie jest?!" W rzeczy samej, zrzynki odcięte od spodni poniewierały się na podłodze, na środku pokoju, żeby mógł je ujrzeć pierwszy lepszy, kto wejdzie! "Cóż to się ze mną dzieje!" - wykrzyknął znowu, jak nieswój. Tu przyszła mu do głowy dziwna myśl: że kto wie, może i cała jego odzież jest we krwi, że może jest dużo plam, tylko on ich nie widzi, nie dostrzega, ponieważ jego władze umysłowe osłabły, rozklekotały się, przyćmiły... Naraz sobie przypomniał, że i na sakiewce była krew. "Och! To znaczy, że i w kieszeni musi być krew, bo przecie wsunąłem wtedy do kieszeni sakiewkę jeszcze mokrą!" Błyskawicznie wywrócił kieszeń i rzeczywiście na podszewce kieszeni były ślady, plamy! "Widocznie jeszcze niezupełnie straciłem rozum, jeszcze coś pamiętam i miarkuję, skoro sam się zreflektowałem! - pomyślał z tryumfem, głęboko i radośnie oddychając pełną piersią. - To po prostu osłabienie z gorączki, przelotna nieprzytomność" - i wydarł całą podszewkę z lewej kieszeni spodni. W tej chwili promień słońca oświetlił jego lewy but: na skarpetce prześwitującej przez dziurawe obuwie znaczyły się jakieś ślady. Zzuł but. "Istotnie są ślady! cały czubek skarpetki jest przepojony krwią." Prawdopodobnie wdepnął wówczas niebacznie w tę kałużę... "Ale co teraz z tym począć? Gdzie podziać tę skarpetkę, zrzynki, kieszeń?" Zgarnął wszystko do ręki i stał pośrodku'pokoju. "Do pieca? Ale w piecu będą szukali przede wszystkim. Spalić? Dobrze, lecz czym? Nawet zapałek nie mam. Nie, lepiej wyjść gdzieś i wszystko wyrzucić. Tak! lepiej wyrzucić! - powtarzał, znów siadając na kanapie - i to zaraz, natychmiast, bez zwłoki!..." Cóż, kiedy ciężka głowa znowu opadała na poduszkę, znowu przeszył go lodowaty dreszcz; znowu Raskolnikow wciągnął ^ rtnctnicwskl. t. T 97



 

na siebie palto. I długo, w ciągu kilku godzin, roiło mu się od czasu do czasu, że "trzeba zaraz, nie odwlekając, pójść gdzieś i wszystko wyrzucić, prędzej, prędzej się tego pozbyć!" Kilkakrotnie próbował wstać z kanapy, lecz już nie był w stanie. Nareszcie obudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. - Otwieraj, jeśliś żyw! Ciągle się wyleguje!-krzyczała Anastazja grzmocąc pięścią w drzwi. - Calusieńkie dni wysypia się jak nie przymierzając pies! Dalibóg jak pies! Otwieraj, mówię. Już po dziesiątej. - A może go nie ma w domu! -nadmienił głos męski. "Ba! to głos stróża... Czegóż mu potrzeba?" Zerwał się i usiadł na kanapie. Serce tak mu się tłukło, że aż czuł ból. - Mądryś! A któż zamknął na haczyk?-obruszyła się Anastazja. - Widzicie go: będzie się zamykał! Boisz się, żeby cię samego nie ukradli? Otwieraj, fujaro, zbudź się! "Czego oni chcą? po co ten stróż? Już wszystko wiedzą. Stawić opór czy otworzyć? Lepiej otworzyć! Raz kozie śmierć..." Uniósł się na kanapie, podał się w przód i zdjął haczyk.

Apartament jego był takich rozmiarów, że można było zdjąć haczyk, nie wstając z posłania. Nie inaczej: stróż i Anastazja.

Anastazja jakoś dziwnie mu się przyjrzała. Raskolnikow z wyzywającą i desperacką miną spojrzał na stróża. Ten w milczeniu podał mu szary, we dwoje złożony papier, zapieczętowany ordynarnym lakiem. - Wezwanie, z biura - rzekł wręczając mu papier.

- Z jakiego biura?...

- Wzywają na policję. Wiadomo, z jakiego biura.

- Na policję!... Po co?...

- Skąd mam wiedzieć? Każą, to iść, i już. -Pilnie popatrzał na niego, rozejrzał się wokół i zabierał się do wyjścia. - Na dobreś się rozchorował?-rzuciła Anastazja - nie spuszczając zeń oczu. Również i stróż na chwilę obrócił głowę - Od wczoraj ma gorączkę - dodała. Raskolnikow nie odpowiadał i trzymał w ręku papier nie odpieczętowuj ąc. - Ta już nie wstawaj! - ciągnęła Anastazja żałośliwie,

widząc, że spuszcza nogi z kanapy. - Kiedyś chory, to nie wychodź; przecie się nie pali. A co to masz w ręce? Spojrzał: w prawej ręce ma owe zrzynki, skarpetkę i strzępy wydartej kieszeni. Spał z nimi. Już później, rozmyślając o tym, przypomniał sobie, że nawet we śnie, gdy się budził zgorącz-kowany, mocno zaciskał to wszystko w garści i znowu z tym zasypiał. - Uzbierał sobie jakichś galganków i śpi z nimi, niczym ze skarbem!... - Tu Anastazja zaniosła się swym chorobliwym nerwowym śmiechem. Raskolnikow co rychlej wsunął to wszystko pod płaszcz i utkwił w niej nieruchomy wzrok. Chociaż w tej chwili bardzo niewiele mógł pomyśleć sensownie, jednak czuł, że nie tak będą się obchodzić z człowiekiem, gdy go przyjdą aresztować. "Ale... policja?" - Napiłbyś się herbaty? Chcesz? Mogę przynieść; w kuchni trochę zostało... - Nie... pójdę; zaraz pójdę-bąkał wstając.

- Toż ty ani ze schodów zejść nie poradzisz.

- Pójdę...

- Jak chcesz...

Odeszła za stróżem. Raskolnikow natychmiast rzucił się ku oknu - oglądać skarpetki i zrzynki. "Plamy są, lecz nie bardzo znaczne; wszystko się zabrudziło, zatarło i już wyblakło. Kto z góry nie wie - nic nie dojrzy. Więc i Anastazja nie mogła z daleka nic dostrzec. Bogu dzięki!" Dopiero teraz z drżeniem serca odpieczętował wezwanie i zaczął czytać. Długo, długo czytał, zanim zrozumiał. Było to zwyczajne wezwanie policyjne: ma się stawić dzisiaj o wpół do dziesiątej w biurze komisarza dzielnicowego. "Co to ma znaczyć? Nigdy nie miałem nic wspólnego z policją! I dlaczego akurat dzisiaj? - myślał z dręczącym zdumieniem. -O Boże, żebyż to już prędzej!" Padł na kolana, by się pomodlić, lecz roześmiał się - nie z modlitwy, tylko z siebie. Pośpiesznie zaczął się ubierać. "Ginąć, to ginąć, wszystko jedno! Trzeba włożyć skarpetkę! - pomyślał ni stąd, ni zowąd - jeszcze więcej się zatrze w kurzu, i ślady znikną." Nie zdążył jednak jej włożyć, a już zszarpnął ją z przerażeniem i wstrętem. Zszarpnął, ale zmiarkowawszy, że innej nie posiada, wciągnął ją na nowo -- i na nowo się roześmiał. "Wszystko to jest umowne, wszystko to względne, wszystko

 

to są czcze formy - mignęło mu w głowie samym tylko brzeżkiem myśli; a tymczasem drżał na całym ciele-bo przecie choć się wzdragałem, alem włożył! Skończyło się na tym, że włożyłem!" Niemniej przeto śmiech od razu ustąpił miejsca rozpaczy. "Nie, nie podołam..." Nogi mu drżały. "To ze strachu" - mruczał do siebie. Gorączka przyprawiała go o ból i zawrót głowy. "To podstęp! Chcą fortelem mnie przynęcić i znienacka stropić - ciągnął w duchu, wyszedłszy na schody. - Najgorsze, że jestem prawie nieprzytomny..', jak nic mogę strzelić bąka..." Na schodach przypomniał sobie, że zostawia wszystkie rzeczy ot tak, w dziurze pod tapetą, "a tymczasem oni mogą naumyślnie zrobić rewizję bez niego" - przypomniał to sobie i zatrzymał się. Lecz ogarnęła go nagle taka rozpacz, taki - powiedzmy - straceńczy cynizm, iż machnął ręką i ruszył dalej. "Byle prędzej!..."

Na ulicy znowu nieznośna kanikuła; ani kropelki dżdżu przez te wszystkie dnie. Znowu kurz, cegły i wapno, znowu fetor ze sklepików i szynków, znowu co krok pijacy, Łotysze--przekupnie i gruchoty-dorożki. Słońce jaskrawo łysnęlo mu w twarz, aż oczy zabolały i w głowie mu się zakręciło na dobre - jak to zawsze bywa, gdy ktoś w gorączce wyjdzie na ulicę w bardzo słoneczny dzień. Doszedł do rogu wczorajszej ulicy, z dręczącym niepokojem zajrzał w nią, popatrzył na tamten dom... i natychmiast odwrócił wzrok. "Jeżeli mnie zapytają, może wszystko powiem" - pomyślał zbliżając się do biura. Biuro policyjne mieściło się o jakie ćwierć wiorsty od kamienicy Raskolnikowa. Świeżo właśnie przeniesiono je do nowego lokalu, w nowym domu, na czwartym piętrze. W poprzednim lokalu Raskolnikow był kiedyś przelotnie, lecz już bardzo dawno. Wszedłszy do bramy, zobaczył na prawo klatkę schodową, z której wyłonił się człowiek z księgą pod pachą. "Widocznie stróż; to znaczy, że urząd jest tutaj."

I na chybi! trafił zaczął się wspinać na górę. Nie miał ochoty nikogo o nic pytać. "Wejdę, padnę na kolana i wszystko wyśpiewam..." - pomyślał wstępując na czwarte piętro. Schody były wąziutkie, strome i zanieczyszczone pomy-

jami. Wszystkie kuchnie wszystkich mieszkań na wszystkich czterech piętrach wychodziły na te schody i prawie cały dzień stały otworem. Toteż było tutaj okropnie duszno. Na górę i na dół wchodzili i schodzili stróże z księgami pod pachą, różni petenci i interesanci płci obojga. Również drzwi do biura byty szeroko otwarte. Wszedł i zatrzymał się w poczekalni. Tutaj stali, czekając, jacyś chłopi. Także i tu było niemożliwie duszno, a na domiar złego aż mdliło, aż w nosie wierciło od zjelczałego pokostu i nie wyschniętej jeszcze farby, którą świeżo pomalowano te izby. Trochę poczekawszy umyślił przepchać się dalej, do następnego pokoju. Były to wszystko izdebki malutkie i niskie. Straszna niecierpliwość ciągnęła go dalej a dalej. Nikt nań nie zważał. W drugim pokoju siedzieli i piórem wodzili jacyś pisarczykowie, ubrani niewiele lepiej niż on i dosyć dziwnie wyglądający. Zwrócił się do jednego z nich. - Czego chcesz?

Pokazał mu wezwanie urzędowe.

- Student?-zagadnął ów spojrzawszy na druczek.

- Tak jest, były student.

Pisarczyk obejrzał go, zresztą bez cienia ciekawości. Był to jakiś niesamowicie rozwichrzony jegomość, z wyrazem fiksata we wzroku. "Od niego nic się nie dowiem, bo mu wszystko jedno" - pomyślał Raskolnikow. - Idź pan tam, do sekretarza - powiedział pisarz i wskazał palcem przed siebie, na ostatni pokój w głębi. Wszedł więc do tej izby (czwartej z rzędu), ciasnej i szczelnie zapchanej publicznością - ludźmi odzianymi nieco schludniej niż w tamtych pokojach. Wśród interesantów były dwie panie. Jedna w żałobie, biednie ubrana, siedziała przy stole na wprost sekretarza i coś pisała pod jego dyktandem. Druga zaś pani, nader tęga, z purpurowymi rumieńcami, okazała niewiasta, aż nadto strojna, z broszką wielkości spodka na piersi, stała na uboczu i oczekiwała. Raskolnikow podał sekretarzowi swój papierek. Ów zerknął, powiedział: "Niech pan zaczeka", i dalej dyktował damie w żałobie. Raskolnikow odetchnął lżej. "To na pewno nie o to chodzi!" Zrobiło mu się raźniej; z całej siły nakazywał sobie spokój i opanowanie.

 

"Lada fraszka, lada drobna nieoględność, a mogę się zdradzić! Hm... szkoda, że tu nie ma powietrza... Duszno... W głowie jeszcze bardziej się kręci... w umyśle też..." Czul w sobie okropny nieład. Bał się, że nie potrafi nad sobą zapanować. Próbował uczepić się jakiejkolwiek, zupełnie ubocznej myśli, lecz bez powodzenia. Zresztą ogromnie go interesował sekretarz: pragnął wyczytać coś z jego twarzy, "rozgryźć" go. Był to człowiek bardzo młody, najwyżej dwudziestodwu-letni, miał twarz smagłą i ruchliwą, starszą nad wiek; był modnie wysztafirowany, z rozdziałkiem na głowie, wyczesany i wypomadowany, z mnóstwem pierścionków na białych, szczotką wyczyszczonych palcach i ze złotymi łańcuszkami na kamizelce. Do jednego z obecnych tu cudzoziemców powiedział nawet ze dwa słowa po francusku, i to całkiem poprawnie. - Luizo Iwanowno, może by pani usiadła - rzucił od niechcenia purpurowej strojnisi, która wciąż stała, jakby nie mając odwagi siąść bez zaproszenia, jakkolwiek krzesło było tuż. - Ich danke* - rzekła cicho, spływając na krzesło z jedwabnym poszumem. Jej suknia bladoniebieska, z białym koronkowym przybraniem, rozdęła się wokół krzesła niby balon i zajęła omal nie pół pokoju. Zapachniały perfumy. Lecz damę widocznie onieśmielało, że oto zajęła pół pokoju i że tak biją od niej perfumy; uśmiechała się tchórzliwie i zarazem bezczelnie, ale z wyraźnym niepokojem. Pani w żałobie skończyła wreszcie i zabierała się do wyjścia. Wtem, nie bez hałasu, nader zuchowato i jakoś osobliwie poruszając ramionami za każdym krokiem, wszedł oficer, rzucił czapkę z bączkiem na stół i rozsiadł się. Okazała dama aż podskoczyła z miejsca na jego widok i z niebywałym rozanieleniem jęła dygać; ale oficer nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ona zaś już nie śmiała usiąść w jego obecności. Był to porucznik, pomocnik komisarza cyrkułu; miał rudawe wąsy, poziomo sterczące w obie strony, oraz nadzwyczaj drobne rysy twarzy, które nie wyrażały nic prócz pewnej dozy czelności. Z ukosa i po części z oburzeniem spojrzał na Raskolnikowa: ten ostatni był nad miarę podle ubrany, a jednocześnie, mimo swego - liri^kuję.

nędznego wyglądu, zachowywał się w sposób nie licujący z jego strojem; Raskolnikow bowiem dopuścił się tej nieostrożności, że zbyt długo i wprost popatrzył na oficera, czym też go uraził. - Czego chcesz? - krzyknął porucznik, zapewne zdziwiony, że taki obdartus ani myśli rozpłynąć się w powietrzu pod jego piorunowym spojrzeniem. - Kazali mi przyjść... mam wezwanie...-wydukał Raskolnikow. - To w sprawie należności pieniężnej od tego pana... od studenta-skwapliwie wyjaśnił sekretarz odrywając się od swych papierzysk. - Proszę! - i przerzucił Raskolnikowowi zeszyt, wskazawszy odpowiednią rubrykę - niech pan przeczyta! "Należność pieniężna? jakież to pieniądze?-myślał Raskolnikow - ależ w takim razie to już na pewno nie tamto!" Drgnął z radości. Raptem zrobiło mu się niewiarogodnie, niewypowiedzianie lekko. Kamień z serca! - A o której godzinie kazano panu przyjść, mój panie? - krzyknął porucznik, coraz bardziej obrażony nie wiedzieć czym. - Tu stoi jak wół, że o dziewiątej, a teraz już prawie dwunasta! - Doręczono mi to zaledwie przed kwadransem - głośno i przez ramię odparł Raskolnikow, który także rozgniewał się z nagła i niespodziewanie dla siebie, w czym nawet znajdował niejaką przyjemność. - Wystarczy, że przyszedłem, choć jestem chory i mam gorączkę. - Zechce pan nie krzyczeć!

- Wcale nie krzyczę, mówię bardzo spokojnie, to pan krzyczy na mnie; ja zaś jestem studentem i nikomu nie pozwolę krzyczeć na siebie. Porucznika tak zatkało, że w pierwszej minucie nic nie potrafił wykrztusić, tylko jakieś bryzgi wylatywały mu z ust. Porwał się z miejsca. - Proszę mi-il-czeć! Jest pan w urzędzie. Bez grubiaństw, mój panie! - I pan także jest w urzędzie-zawołał Raskolnikow- i nie dość tego, że pan krzyczy, ale jeszcze pali papierosa, czyli że uchybia nam wszystkim. - Co rzekłszy Raskolnikow doznał niebiańskiej błogości. 101

 

Sekretarz patrzył na nich z uśmiechem. Zapalczywy porucznik był widocznie zbity z tropu. - To nie pańska rzecz!--wrzasnął w końcu, jakoś nienaturalnie gromko. - Będzie pan łaskaw napisać zaświadczenie, którego się od pana żąda. Aleksandrze Grigoriewiczu, proszę mu pokazać. Skarżą pana! Nie płaci pan pieniędzy! To mi dopiero jaśnie królewicz, no, proszę! Ale Raskolnikow już nie słuchał i zachłannie chwycił papier, czym prędzej szukając rozwiązania zagadki. Przeczytał raz, drugi raz i nie zrozumiał. - Cóż to jest?-zagadnął sekretarza.

- Ma pan zapłacić pieniądze.na podstawie weksla. Pan musi albo Uiścić wszystko wraz z kosztami, karami za zwłokę i tak dalej, albo oświadczyć na piśmie, kiedy będzie mógł zapłacić, a jednocześnie zobowiązać się, że aż do uregulowania długu nie opuści stolicy i nie będzie sprzedawał ani ukrywał swego mienia. Natomiast wierzycielowi wolno sprzedać pańskie mienie, a z panem postąpić wedle praw obowiązujących. - Ale ja... nikomu nie jestem winien!

- To już nas nie obchodzi. Do nas wpłynął nie wykupiony w terminie i należycie zaprotestowany weksel, opiewający na sto piętnaście rubli, który to weksel pan dał przed dziewięciu miesiącami wdowie po asesorze kolegialnym Zamicynie; wdowa zaś przekazała go radcy Czebarowowi do ściągnięcia; wezwaliśmy pana celem wyjaśnień w tej sprawie. - Przecie to moja gospodyni.

- Więc cóż stąd?

Sekretarz spozierał na niego z wyrozumiałym uśmiechem politowania, a jednocześnie z pewnym tryumfem, jak na nowicjusza, któremu po raz pierwszy dają powąchać prochu - że niby: "No, co słychać? Jak się teraz czujesz?" Ale cóż, cóż go teraz obchodził jakiś weksel, jakieś pretensje! Czy to było teraz warte najmniejszego bodaj niepokoju, najmniejszej choćby uwagi! Stał, czytał, słuchał, odpowiadał, nawet sam zadawał pytania, ale wszystko machinalnie. Tryumfalna radość z ocalenia, z ratunku po niedawnym niebezpieczeństwie - oto co w tej chwili napełniało całą jego istotę, bez oglądania się na przyszłość, bez analizy, bez domysłów i zgadywań, bez wątpliwości ani pytań. Był to moment całkowitej bezpośred-104

niej, czysto zwierzęcej radości. Lecz w tejże chwili w biurze zaszło coś w rodzaju burzy piorunowej. Porucznik, jeszcze cały wstrząśnięty okazanym mu brakiem szacunku, cały płonący chęcią poratowania nadwerężonej ambicji, cisnął wszystkie swe gromy na nieszczęsną "okazałą damę", która od momentu jego wejścia patrzyła na niego z najgłupszym w świecie uśmiechem. - A, ty taka, siaka i owaka! - ryknął znienacka, aż szyby zadzwoniły (dama w żałobie już była wyszła).-Co to się u ciebie działo zeszłej nocy, hę? Znowu haniebna rozpusta, że cała ulica o tym wie. Znowu bijatyka i pijaństwo. My cię potrafimy poskromić! Przecie już ci mówiłem, uprzedzałem cię dziesięć razy, że za jedenastym razem nie daruję. A ty znowu, taka, siaka, owaka! Papier wypadł Raskolnikowowi z rąk. Ze zdumieniem patrzał na okazałą damę, którą tak bezceremonialnie sztorcowano. Niebawem wszakże zmiarkował, o co chodzi, i natychmiast ta cała historia zaczęła go nawet bardzo bawić. Słuchał z przyjemnością - tak dalece, że chciało mu się rechotać, rechotać, rechotać... Skakały w nim wszystkie nerwy. - Panie poruczniku - spróbował zapobiegliwie sekretarz, ale dał pokój i czekał na sposobniejszą chwilę, wiedział bowiem z własnego doświadczenia, że zacietrzewionego porucznika niepodobna powstrzymać inaczej niż za ręce. Co się tyczy okazałej damy, to z początku zadygotała pod nawałnicą piorunów, ale rzecz dziwna: im gęstsze i dosadniej sze sypały się na nią połajanki, tym jej mina robiła się uprzej-miejszą, tym czarowniej uśmiechała się do groźnego porucznika. Przebierała nóżkami i ustawicznie dygała, niecierpliwie czekając, rychłoż i jej dadzą wtrącić słówko. Wreszcie się doczekała. - Żaden hałas i bijatyka u mnie nie był, panie kapiten - zaterkotała, jakby kto grochem sypnął; mówiła z silnym niemieckim akcentem, choć zresztą wcale potoczyście. - I żaden, żaden szkandal, a oni przyszet pijana, i ja to wszystko rozpowie, panie kapiten, a ja nie winien... Mój dom eleganty, panie kapiten, i obchodzenie elegante, panie kapiten, i ja zawsze, zawsze sama nie chciał żaden szkandal. A oni'zupełnie przyszet pijana i potem znów kazali trzy putelki, a potem jeden podniosła nogi i zaczel nogom grać fortepian, i to jest zupełnie nieładnie ins

 

w eleganty dom, i on ganz* fortepian połamał i zupełnie, zupełnie tu nie ma nijaki manir, i ja to powiedział. A on wziol putełke i zacznie wszystkich z tylu putelką szturchnąć. I tu ja prędko zawołał stróż, i Kar! przyszet, a on wziol Kar! i podbił oko, i Henriet także podbił oko, a mnie pięć razy bil twarz. I to tak niedelikatnie w eleganty dom, panie kapiten, i ja krzyczał. A on otworzył okno i zaczol przez okno kwiczał jak mała świnia, i to wstyd. Czy można przez okno na ulic kwiczał jak mała świnia? Pfuj-pfuj-pfuj! I Kar! jego z tylu za frak ciągał od okno, i przy tym, to prawda, panie kapiten, jemu zajn rok** podarł. I wtedy on krzyczał, że jemu piętnaście rubli mań mus sztraf*** płacie. I ja sama, panie kapiten, pięć rubli jemu zajn rok płaciła. I to niewdzięczna gość, panie kapiten i robi różna szkandal! Mówił: na was duży satir gedrikt**** będzie, bo ja we wszystkie gazety mogę na was wszystko napisał. - Więc to pisarz?


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 26 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.013 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>