Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 38 страница



wszego niż ty! - krzyknęła zapamiętale, nie słysząc jego słów, i nagle zatkała spazmatycznie. Fala od dawna nie zaznanych uczuć wtargnęła mu do duszy i raptownie ją zmiękczyła. Nie stawiał oporu: dwie łzy spłynęły mu z oczu i zawisły na rzęsach. - Więc nie opuścisz_Jnnie»_Snnm? -mówił patrząc na nią prawie z nadzieją. - Nie,,nie, nigdy i nigdzie! - zawołała Sonia. - Pójdę za tobą, pójdę wszędzie' O Boże!... O ja nieszczęśliwa!... Ach, czemuż, czemużlrie-znatam'cię wcześniej! CżeMMt dawniej nie przychodziłeś? O Boże! - Teraz przyszedłem.

- Teraz! O, co teraz począć!... Razem, razem! - powtarzała nieprzytomnie, znów go ściskając - razem z tobą pójdę na katorgę!. Coś min szarpnęło; poprzedni, nienawistny i prawie szyderczy uśmiech zaigrał na jego wargach. - Skąd wiesz, Soniu, może wcaleJnre myślę. Jść-na-.katorgę - rzekł. Spojrzała na niego bystro.

Po pierwszym namiętnym i dręczącym porywie współczucia dla nieszczęśliwca na nowo ją poraziła straszna myśl o zabójstwie. W zmienionym tonie jego słów dosłuchała się nagle mordercy. Ze zdumieniem popatrzyła na niego. Nic jeszcze nie wiedziała - ani po co, ani jak, ani dlaczego to było. Teraz wszystkie te pytania naraz zapłonęły w jej świadomości. I znów nie uwierzyła: "On, on ma być mordercą! Czyż to do pomyślenia?" - Ależ cóż to jest! Co się ze mną dzieje! - mamrotała w najgłębszym osłupieniu, jakby jeszcze nie oprzytomniała. - Ty, ty, taki jak jesteś, mogłeś się na to poważyć?... Cóż to! - Ano, żeby ograbić! Przestań, Soniu! - rzekł ze znużeniem i nawet jakby niecierpliwie. Stała w oszołomieniu, lecz naraz krzyknęła:

- Byłeś głodny! Chciałeś... pomóc matce? tak?

- Nie, Soniu, nie - bąkał, odwracając się, ze zwieszoną głową - nie byłem znowu taki głodny... Rzeczywiście chciałem dopomóc matce, ale... to niezupełnie jest tak... Nie dręcz mnie, Soniu!

 

Załamała ręce.

- Ale czyżby, czyżby to mogła być prawda! Boże mój, cóż to za prawda? Któż by w nią uwierzył?... Ty, ty, który rozdajesz ostatnie grosze, zabiłeś dla rabunku? A!...- krzyknęła nagle. - Te pieniądze, które dałeś Katarzynie... j (te pieniądze... Boże, czyżby i one... • | - Nie, Soniu - przerwał skwapliwie - to były inne pieniądze, uspokój się. Te pieniądze przysłała mi matka przez jednego kupca, otrzymałem je, gdym był chory, tegoż. dnia, kiedy je oddałem... Razumichin widział... To on je odbierał... To są pieniądze moje, moje własne, prawdziwie moje. Sonia słuchała go w rozterce i z całej mocy starała się coś zmiarkować. - Tamte zaś pieniądze... zresztą,, nawet nie wiem,.czy były tam.pieniądze --"dodał cicho i jakby w zamyśleniu - zdjąłem jej z szyi sakiewkę,.zamszową... pełną, wypchana sakiewkę... ale nie zajrzałem do środka, widać nie zdążyłem... A rzeczy, jakieś tam spinki, łańcuszki - wszystkie te rzeczy i sakiewkę ukryłem zaraz nazajutrz w cudzym podwórku, przy alei W-wskiej, pod kamieniem... I teraz wszystko tam leży. Sonia słuchała z natężeniem. •

- Więc po cóż... jakże to? Pan powiedział: żeby ograbić, a nic pan nie wziął? - spytała szybko, czepiając się tego źdźbła nadziei. - Nie wiem... Jeszcze nie postanowiłem, czy te pieniądze, wezmę, czy nie - rzekł, znowu jakby w zadumie, ale nagle się opamiętał i uśmiechnął szybko, przelotnie. - Plotę głupstwa, prawda? Soni mignęła myśl: "Czy to nie wariat?" Lecz natychmiast ją odtrąciła: nie, to coś innego. Ona nic, nic w tym wszystkim nie rozumie! - Wiesz, Soniu - powiedział nagle w jakimś natchnieniu - wiesz, co ri powiem? Gdybym tylko zabił z głodu - ciągnął podkreślając każdy wyraz i patrząc na nią-zagadkowo, lecz szczerze - to byłbym teraz... szczęśliwy! Wiedz o tym! - I cóż by d pomogło, cóż by d pomogło - podjął po



chwili z rozpaczą - cóż by d pomogło, jeślibym się przyznał teraz, że źle postąpiłem? Co d po tym głupim zwycięstwie nade mną? Ach, Soniu, czyż po to przyszedłem teraz do dębie! Znów chdała coś rzec, lecz dała spokój.

- Dlatego też przywoływałem cię wczoraj, że ty jedna mi pozostałaś. - Dokąd mnie wołałeś? - zagadnęła nieśmiało.

- Nie po to, by kraść i zabijać, nie bój się, nie po to - uśmiechnął się zgryźliwie - zbyt różni jesteśmy... I wiesz, Soniu, dopiero teraz, dopiero teraz pojąłem, dokąd przywoływałem ciebie wczoraj. Wczoraj zaś, przywołując, sam jeszcze nie wiedziałem dokąd. Na tym jednym mi zależało, po to jedno przychodziłem, żebyś mnie nie opuśdłai,...Nie opuścisz, Son,iu2_ Śdsnęła mu rękę.

- Ach, po co, po co jej powiedziałem, po co jej to odkryłem! - z rozpaczą zawołał po krótkiej przerwie, w nieskończonej meczami patrząc na nią. - Czekasz wyjaśnień, Soniu, siedzisz i czekasz, ja to widzę, a cóż d powiem? Przede i tak nic nie zrozumiesz, tylko zadręczysz się do reszty... przeze mnie! Otóż to: płaczesz i znowu mię ściskasz. Za cóż ty mnie całujesz? Czy" za to, żem sam nie udźwignął tego ciężaru i przyszedł zwalić na kogo innego:."Cierp i ty, lżej mi będzie!" Czy możesz kochać takiego łajdaka? - A czyż ty także się nie męczysz?! - zawołała. Znów to samo uczude falą wtargnęło do jego duszy i znów na mgnienie ją. zmiękczyło. - Soniu, mam serce złe, zapamiętaj to sobie: to wiele tłumaczy. Dlatego właśnie przyszedłem, żem zły. Są tacy, którzy by nie przyszli. Ja zaś jestem tchórz i... szubrawiec! Ale... niech tam! To wszystko nie to... Teraz trzeba mówić, a ja nawet nie umiem zacząć. Zatrzymał się i zamyślił.

- Eee, zbyt różni jesteśmy! - powtórzył - niedobrani. I po cóż, po cóż przyszedłem! Nigdy sobie tego nie daruję! - Nie, nie, to dobrze, żeś przyszedł! - wykrzykiwała Sonia. - Lepiej, że wiem! Daleko lepiej! Spojrzał na nią z bólem.

 

- Hm, rzeczywiście! - rzekł tak, jakby się namyślał - przecie tak właśnie było! Słuchaj: chciałem zostać Napoleonem, dlatego też zabiłem... No, teraz rozumiesz? - N-nie - naiwnie i lękliwie szepnęła Sonia - tylko... mów, mów! Ja zrozumiem, jaw sobie wszystko zrozumiem! - nalegała. - Zrozumiesz? Dobrze, zobaczymy! Umilkł i długo rozmyślał. - Chodzi o to, że kiedyś zadałem sotye takie pytanie:

dajmy na to, że na moim miejscu jest Napoleon i że nie ma dla rozpoczęcia kariery arii Tulónu, am Egfptu; ani przeprawy przez Mont Blanc, tylko zamiast tych wszystkich pięknych i monumentalnych rzeczy jest sobie po prostu jakaś śmieszna staruszka, wdowa po regestratorze, którą na domiar trzeba zabić, aby z jej kuferka sprzątnąć gotówkę (dla kariery! rozumiesz?) - no więc czyby on się na to zdecydował, gdyby innego wyjścia nie było? Czy nie wzdragałby się, że to trochę zanadto niemonumentalne i że to... grzech? Otóż powiadam ci, że nad tym "zagadnieniem" przemęczyłem się okropnie długo, tak że okropnie wstyd mi się zrobiło, kiedy (jakoś nagle) zmiarkowałem wreszcie, że nie tylko by się nie wzdragał, lecz w ogóle do głowy by mu nie przyszło, że to niemonumentalne... i nawet by nie pojął: czego się tu wzdragać? I gdyby rzeczywiście nie miał innej drogi, zadusiłby ją tak, że pisnąć by nie zdążyła-i to bez żadnych mędrkowań! Więc i ja... porzuciłem mędrkowanie... i zabiłem... wzorując się na autorytecie... Mówię dokładnie tak, jak było. Ciebie to śmie-. czy? Tak jest, Soniu, najśmieszniejsze to, że może naprawdę rzeczy właśnie tak się miały... Soni bynajmniej nie było do śmiechu.

- Niech pan lepiej mówi wprost... bez przykładów - poprosiła jeszcze bardziej nieśmiało, ledwie dosłyszalnie. Obrócił się do niej, smutno na nią spojrzał, ujął ją za obydwie ręce. - Soniu, znowu masz słuszność. Bo to wszystko głupstwa, czcza gadanina! Widzisz: wiadomo d przecie, że moja matka prawie nic nie posiada. Siostra jakimś trafem otrzymała wykształcenie i jest skazana na tułaczkę po kondycjach. Tylko we mnie pokładały nadzieję. Studiowałem, ale zabrakło mi środków i na jakiś czas musiałem porzucić uniwerstytet. Gdyby się to wlokło dalej, to mógłbym żywić nadzieję, że za jakie dziesięć, dwanaście lat (o ile wszystko pójdzie pomyślnie) zostanę jakimś nauczycielem czy urzędnikiem z pensją tysiąca rubli rocznie... (Mówił tak, jakby wydawał lekcję.) A do tego czasu matka wyschłaby z nędzy i trosk, a ja i tak nie zdołałbym zapewnić jej spokoju; siostra zaś... ha, siostrze mogło się przytrafić coś jeszcze gorszego!... Zresztą czemuż mam całe życie wszystkiego się wyrzekać, od wszystkiego odwracać, o matce zapomnieć, a krzywdę siostry, powiedzmy - grzeczniutko ścierpieć? Po co? Czy po to, żeby pogrzebawszy te dwie istoty obarczyć się nowymi - żoną i dziećmi, aby je także pozostawić później bez grosza i bez kawałka chleba? Otóż... otóż postanowiłem zawładnąć pieniędzmi-statej-1 użyć ich na pierwsze lata, już nie dręczyć matki, zabezpieczyć sobie uniwersyteti pierwsze krela po skończeniu uniwersytetu - a wszystko to zrobić szeroko, radykalnie, tak by stworzyć sobie zupełnie już nową karierę, wstąpić na nową, niezależną drogę... I oto... i oto Wszyśtko.ITWSęc^ zabiłem... Żem zabiTtęttarą, to, ma się rozumieć, źle... ale dosyć o tym! 'Bezsilnie dowlókł się do końca swej opowieści i zwiesił głowę. - Och, to nie to, nie to - jęknęła udręczona - i czyż wolno... nie, to nie tak, nie tak! - Sama widzisz, że nie tak!... A przede opowiedziałem d szczerze, wyznałem ci prawdę! - Taka to i prawda! O Boże!

- Przede zabiłem tylko wesz, Soniu, bezużyteczną, plugawą, szkodliwą. - Człowieka nazywasz wszą!

- Ha, ja wiem, że to nie wesz - odparł, dziwnie na nią patrząc. - Zresztą plotę, Soniu - dorzudł - dawno już plotę... To wszystko nie tak; masz słuszność. Całkiem, całkiem, całkiem inne są tu powody!... Od dawna z nikim nie rozmawiałem, Soniu... Bardzo mnie teraz boli głowa... Oczy pałały mu gorączkowym ogniem. Już prawie majaczył; niespokojny uśmiech błąkał mu się na ustach. Poprzez nastrój podniecenia już przezierała straszna niemoc. Sonia zdała sobie sprawę z tego, jak on się męczy. Sama też zaczynała czuć zawroty głowy. I jak on dziwnie mówi: niby nawet

 

można coś zrozumieć, lecz... "jakże to! jakże! O Boże!" I w rozpaczy załamywała ręce. - Nie, Soniu, to nie to! - nawiązał, znienacka podnosząc głowę, jak gdyby nagły zwrot myśli uderzył go i znów podniecił. - To nie to! Raczej... przypuść (tak! to rzeczywiście lepiej!), przypuść, że jestem ambitny, zawistny, zły, podły i mściwy, i... i może na dobitkę skłonny do pomieszania zmysłów. (Niech już będzie wszystko na raz! O wariactwie już dawniej napomykali, pamiętam!) Wspomniałem ci przed chwilą, że nie stać mnie było na uniwersytet. Czy wiesz, że to może nieprawda? Matka by mi przysłała na, czesne, a na buty, ubranie, na chleb sam bym zarobił; na pewno! Nastręczały się korepetycje, proponowano po pół rubla. Przecie Razumichin pracuje! Ale zeżiiłem się i nie zechciałem. Właśnie zeźliłem się (dobre to słowo!). Zaszyłem się w kąt jak pająk. Przecie byłaś w mojej psiej budzie, widziałaś! A czy wiesz, Soniu, że niskie powały i ciasne pokoje dławią duszę i umysł? Och, jakże nienawidzUem tego barłogu! Mimo to wychodzić z niego nie chciałem. IJmyślnie nie chciałem! Całymi dniami i nocami nie wychodziłem, pracować nie chciałem, nie chciałem nawet jeść, wylegiwałem się wciąż. Jeśli Anastazja przyniesie- zjem, jeśli nie przyniesie '- to i tak dzień zejdzie; umyślnie, na przekór nie upominałem się! W nocy nie ma światła, leżę po ciemku, a na świece zapracować nie chcę. Trzeba się było uczyć, a ja wyprzedałem książki; na moim stole, na skryptach i zeszytach, dotychczas leży warstwa kurzu na palec gruba. Najlepiej lubiłem leżeć i myśleć. Ciągle myślałem... I wciąż śniły mi się sny, różne dziwne sny - szkoda opowiadać jakie! I zaczęło mi się przywidywać, że... Nie, nie tak! znów nie tak opowiadam. Widzisz, wciąż pytałem siebie wówczas: czemu jestem tak głupi, że skoro inni są głupi i skoro już wiem na pewno, że są głupi, czemu sam nie chcę być mądrzejszy? Później zrozumiałem, Soniu, że jeśli czekać, aż wszyscy zmądrzeją, za długo to potrwa... Później zrozumiałem jeszcze, że tego nigdy nie będzie, że ludzie się nie zmienią i nikt ich nigdy nie przerobi, szkoda fatygi! Tak to jest, tak! To ich prawo... Prawo, Soniu. Tak jest!... I teraz wiem, Soniu, że kto mocny i silny rozumem i duchem, ten jest ich władcą. Kto na wiele się poważy, ten dla nich ma słuszność. Kto na więcej rzeczy umie pluć, ten jest ich prawodawcą, a kto się ośmieli więcej niż wszyscy inni, ten też ma najwięcej słuszności! Tak bywało dotychczas i tak będzie zawsze. Chyba tylko ślepy tego nie widzfl Choć mówiąc to Raskolnikow patrzył na Sonię, jednak już nie dbał, czy ona zrozumie, czy nie. Gorączka go rozebrała. Był w jakimś mrocznym zachwyceniu. (Istotnie, zbyt długo z nikim nie rozmawiał!) Sonia pojęła, że ten ponury katechizm stal się jego wiarą i prawem. - Zrozumiałem wtedy, Soniu - ciągnął z egzaltacją - że władza tylko temu idzie do rąk, kto śmie nachylić się po nią i wziąć. Jeden, jeden tylko warunek obowiązuje: wystarczy odważyć się. Po raz pierwszy w życiu powziąłem wtenczas jedną myśl, której przede mną nikt i nigdy nie powziął. Nikt! Nagle, jasno jak słońce, ukazało mi się: czemuż dotychczas ani jeden człowiek nie ośmielił się i nie ośmiela, idąc obok całej tej głupoty, najprościej w świecie porwać ją za ogon i.wyrzucić do diabła! Ja... zapragnąłem poważyć się i zabiłem... Chciałem się tylko poważyć^ Soniu, oto jedyny powód! -- O, milcz pan, milcz! - krzyknęła Sonia podnosząc ręce.-Odstąpiłeś Boga i Bóg cię poraził, oddal szatanowi!... - Aha, Soniu, kiedym wówczas leżał po ciemku, wciąż mi się zdawało, że to chyba diabeł mnie nagabuje, co? - Milcz. Nie śmiej się, bluźnierco, nic nie rozumiesz. O Chryste! On nic, nic nie pojmie. - Daj pokój, Soniu, wcale się nie śmieję; wszak i sam wiem, że to diabeł mnie wlókł. Milcz, Soniu, milcz! - powtarzała mroczną determinacją. - Wszystko wiem. Wszystko to już przemyślałem i przeszeptalem sobie, gdym leżał wtedy po ciemku... Wszystko to sam ze sobą przedyskutowałem aż do ostatniego najdrobniejszego szczególiku i wiem wszystko, wszystko! Jakże mi obmierzła, och, jak obmierzła wtedy ta cała gadanina! Wszystko chciałem zapomnieć i rozpocząć na nowo, Soniu, i przestać giędzić! Czyż naprawdę sądzisz, że poszedłem, jak głupi, na złamanie karku? Poszedłem jak człowiek roztropny i to mnie właśnie zgubiło! Czy sądzisz na przykład, żem nie wiedział tego nawet, iż skoro już zacząłem pytali badać siebie: czy mam prawo posiadać władzę? jest to dowód, że nie mam prawa posiadać władzy. Albo skoro

 

zadaję pytanie: czy człowiek jest wszą? więc widocznie człowiek nie jest wszą dla mnie, jest nią zaś dla takiego, komu to wcale nie przychodzi do głowy, i kto działa wprost, bez pytania... Jeżeli już tyle dni się męczyłem: czy poszedłby na to Napoleon, czy nie? ID z pewnością czułem wyraźnie, że Napoleonem nie jestem... Całą, całą męczarnię tego giędzenia zniosłem, Soniu, i zapragnąłem otrząsnąć się, zrzucić to z karku; zapragnąłem, Soniu, zabić bez kazuistyki, zabić dla siebie, dla siebie tylko! Nie chciałem okłamywać nawet siebie. Zabiłem nie po to, by wspierać matkę - to nonsens. Nie po to zabiłem, aby posiadłszy środki i władzę stać się dobroczyńcą ludzkości. Bzdury! podrostu zabiłem; zabiłem dla siebie, dla siebie tylko, a czy stałbym się później czyimś * tam dobroczyńćąrczy-~te?cate życie, jak pająk, wciągałbym wszystkich w sieć i ze wszystkich wysysał soki - to w onych chwilach musiało mi być obojętne!... I nie pieniądze były mi potrzebne przede wszystkim, Soniu, kiedy zabiłem, nie tyle pieniądze były mi potrzebne, jak co innego... Teraz wiem to wszystko... Zrozum: może, idąc tą samą drogą, już bym nigdy nie powtórzył morderstwa. Czego innego musiałem się dowiedzieć, co innego popychało mnie: musiałem się dowiedzeć wtedy, dowiedzieć czym prędzej, czy jestem wszą jak wszyscy, czy też człowiekiem?!, Czy potrafię przekroczyć zasady moralne, czy też nie potrafię P^Osmietę się schylić po władzę czy nie? Czy jestem drżącą kreaturą, czy też mam prawo... - Zabijać? Czy masz prawo zabijać? - załamała ręce.

- E-ej, Soniu! - rzucił opryskliwie, chciał coś tłumaczyć, ale z pogardą umilkł. - Nie przerywaj mi, Soniu! Chciałem d jedno tylko wykazać: że wtedy powlókł mnie diabeł, a dopiero później mi wyjaśnił, że nie miałem prawa tam iść, ponieważ jestem taką samą wsz% jak inni! Natrząsnął się ze mnie diabeł, więc przyszedłem do ciebie! Podejmuj gościa! Gdybym nie był wszą, to czyżbym przyszedł do ciebie? Słuchaj: gdy wtenczas poszedłem do starej, poszedłem tylko spróbować... Zapamiętaj to sobie. - I zabiłeś! zabiłeś!

- Ale jak zabiłem? Czyż tak się zabija? Czyż tak idzie się zabijać, jak ja wówczas poszedłem! Kiedyś ci opowiem, jakem szedł... Czyż ja zabiłem staruchę? Siebie zabiłem, a nie staruchę. Ot tak, od razu, żafcatnipiten siebie na-wieki!... Tę zaś starą zabił diabeł, nie ja... Dosyć, dosyć, Soniu, dosyć! Zostaw mirie-!--wytozyknąTHagle w spazmatycznej udręce- zostaw! Wsparł łokcie na kolanach i jak w kleszczach ściskał sobie głowę dłońmi. - Och, co za męczarnia!-wyrwało się boleściwie Soni.

- Więc co teraz począć, mów! - zapytał podnosząc nagle głowę i patrząc na Sonię z twarzą straszliwie wykrzywioną cierpieniem. - Co począć! - zawołała, zerwała się z miejsca, a jej oczy, dotychczas pełne łez, roziskrzyły się nagle. - Wstań! (Chwyciła go za ramię; podniósł się spozierając na nią ze zdumieniem.) Idź zaraz, w tej chwili, stań na rozdrożu, pokłoń się, najpierw pocałuj ziemię, którą splugawiłeś, potem się pokłoń całemu światu na wszystkie cztery strony i powiedz wszystkim głośno: "To ja zamordowałem!" Wtedy Pan Bóg znowu ześle d życie. Pójdziesz? Pójdziesz? - pytała go, cala drżąca jak w ataku, chwyciwszy go za obie ręce, mocno cisnąc je w swoich i patrząc na niego płomiennym wzrokiem. Zdumiał się, był prawie oszołomiony jej raptowną egzaltacją. - Soniu, masz na. myśli katorgę? Tłzebar-żehyoEl. się oddał w ręce sprawiedliwości? - zapytał posępnie. - Przyjąć cierpienie i odkupić się przez nie - oto co trzeba. - Nie. Nie pójdę do nich, Soniu.

- A jakże, jakże żyć będziesz? Z czym będziesz żył? Czyż teraz to możliwe? W jaki sposób będziesz rozmawiał z matką? (Och, z nimi, z nimi co się teraz stanie!) Zresztą, co ja mówię! Wszak już porzudłeś matkę i siostrę. Otoś już porzucił, porzucił, O Boże! - zawołała - przecież on to wszystko wie już sam! Jakże, jakże więc żyć bez ludzi! Co teraz będzie z tobą? - Nie bądź dzieckiem, Soniu - wyszeptał. - Jakaż jest moja wina wobec nich? Po co mam iść? Co im powiem? To wszystko upiory tylko. Oni sami wyrzynają ludzi milionami i jeszcze mają to sobie za zasługę. To buhaje i szubrawcy, Soniu... Nie pójdę. Cóż im powiem? że zabiłem, a pieniędzy wciąć nie miałem odwagi, ukryłem pod głazem-dodał z cierpką ironią. - Sami będą się ze mnie śmiali, powiedzą: 431

 

głupi, że nie wziął. Głupiec i tchórz! Nic, nic nie zrozumieją, Soniu, i nie są godni zrozumieć. Po co mam iść? Nie pójdę, Soniu, nie bądź dzieckiem... - Zamęczysz się, zamęczysz - powtarzała, z błagalną rozpaczą wyciągając do niego ramiona. - Kto wie, może się jeszcze tylko oszkalowałem - zauważył ponuro, jakby w zadumie - może jeszcze jestem człowiekiem, nie wszą, i zbyt pochopnie potępiłem siebie... Jeszcze będę walczył. Na ustach jego ukazał się wyzywający uśmieszek.

- Dźwigać taką mękę! I to całe życie, cale życie!...

- Przywyknę... - mruknął posępnie, w zamyśleniu. - Słuchaj - podjął po chwili - dosyć łez, pomówmy trzeźwo. Przyszedłem d powiedzieć, że mnie teraz tropią, łapią... - Ach! - przeraziła się Sonia.

- Czemu krzyczysz! Sama chcesz, żebym szedł na katorgę, a teraz się nastraszyłaś? Ale wiedz: ja się im nie dam. Jeszcze z nimi będę walczył i nic mi nie zrobią. Nie posiadają prawdziwych poszlak. Wczoraj byłem w wielkim niebezpieczeństwie i myślałem, że już po mnie, lecz dzisiaj sprawy się poprawiły. Wszystkie ich poszlaki są o dwóch końcach, to znaczy, że ich oskarżenia mogę obrócić na moją korzyść - rozumiesz? - i obrócę: bo teraz już umiem... Ale do więzienia wpakują mnie na pewno. Gdyby nie przypadek, to może już i dzisiaj by mnie posadzili - tak, na pewno, a może nawet jeszcze posadzą dzisiaj... Tylko że to nic, Soniu: posiedzę, później mię wypuszczą... gdyż nie mają ani jednego prawdziwego dowodu i nie będą mieli, już ja ci ręczę. Na mocy zaś tego, co oni mają, nie sposób człowieka skazać. No, dosyć... Ja tylko tak... żebyś wiedziała. Z siostrą i matką postaram się zrobić jakoś tak, żeby nie uwierzyły i nie przestraszyły się... Zresztą moja siostra, zdaje się, ma teraz zapewniony byt... więc i matka... No, oto i wszystko. Swoją drogą bądź ostrożna. Będziesz mnie odwiedzaia-w-wiezieniy? -.OJbedę! będę!

Siedzieli obok siebie, smutni i przybici, niby dwoje rozbitków wyrzuconych po burzy na pusty brzeg. Patrzał na Sonię i czuł, ile jej miłości skupiło się na nim - i rzecz dziwna, zrobiło mu się nagle ciężko i boleśnie, że ktoś go tak kocha. Tak, to było dziwne i okropne doznanie! Idąc 432

do Soni czuł, że w niej cala jego nadzieja i cala ucieczka, pragnął zwalić bodaj część swej męczarni - a oto teraz, gdy całe jej serce zwróciło się do niego, uczuł naraz i uświadomił sobie, że jest nieporównanie bardziej nieszczęśliwy niż przedtem. - Soniu - rzekł -Już lepiej nie przy,chQdź_.do. mnie, kiedy będę siedział w więzieniu. Sonia nic nie odparła, płakała. Minęło kilka minut.

- Masz krzyżyk? - spytała znienacka, jakby coś sobie przypomniawszy." Zrazu nie pojął pytania. -,Nie? prawda, że ntó? Weź, ten._.-z. drzewg cyprysowego. Mnie pozostanie inny, miedziany, od Lizawiety. Zamieniłyśmy się z nią krzyżykami, Lizawieta mi dala swój, a ja jej dałam medalik. Teraz będę nosiła, krzyżyk od Lizawiety, a ten weź. Weź... przecie to mój! mój! - błagała go. - Razem nianiy cierpieć, razem ten krzyż poniesiemy... - Da»-- powiedział Raskolnikow. Nie chciał jej zmartwić. Lecz zaraz cofnął wyciągniętą po krzyżyk rękę. - Nie teraz, Soniu..Lepiej J»ezme._pożniej - dodał, by ją uspokoić. - Tak, tak, lepiej, lepiej - podchwyciła z przejęciem. - Gdy pójdziesz na cierpienie, wtedy_go włożysz. Przyjdziesz do mnie, ja ci go włożę, pomodlimy się i pójdziemy. W tej chwili ktoś trzykrotnie zapukał do drzwi.


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.011 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>