Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 42 страница



smiejsze, a i dla mnie także: baba z wozu, koniom lżej. No cóż? jestem czy nie jestem otwarty? Raskolnikow namyślał się z minutę. - Niech pan słucha. Porfiry Pietrowiczu. Sam pan mówi: tylko psychologia, a teraz raptem wjeżdżasz w matematykę. A co będzie, jeżeli się teraz mylisz? - Nie, Rodionie Romanyczu, ja się nie mylę. Posiadam taki szczególiczek. Szczególiczek ten znalazłem jeszcze wtedy; Bóg mi go zesłał!

- Jaki szczególiczek?

- Nie powiem, Rodionie Romanyczu. No i bądź co bądź teraz już nie mam prawa odwlekac^wJSiadzs.pana. Więc proszę rozważyć: mnie już teraz wszystko jedno, a to znaczy, że ja jedynie dla pana. Jak Boga kocham, tak będzie lepiej, Rodionie Romanyczu! Raskolnikow uśmiechnął się złośliwie.

- To już nie tylko śmieszne, ale wprost bezwstydne. Choćbym nawet był winien (czego wcale nie mówię), z»jakjejże to racji mam się zgłaszać jako winowajca, skoro sam pan mówi, że'w więzieniu będę miał zapewniony spokój? - Ej, Rodionie Romanyczu, nie każdemu słówku wierz;

może to i niezupełnie będzie spokój! Wszak to tylko teoria, i tylko moja, a cóżem ja za autorytet? Kto wie, może i teraz coś przed panem ukrywam. Czyż koniecznie mam ot tak od razu wszystko wyłożyć panu na stół, che-che! Po wtóre: jak to "po co"? Czyż pan nie wie, jakby to złagodziło wymiar kary? Bo kiedyż pan się zgłosi? w jakiej chwili? Proszę się zastanowić! Właśnie wtedy, gdy kto inny wziął na siebie zbrodnię i zawikłał sprawę aż miło! Ja zaś przysięgam na Boga, że wszystko "tam" panu zrobię i urządzę tak, że zgłoszenie się pańskie będzie wyglądało jak zupełna niespodzianka. Unicestwimy tę całą psychologię, wniwecz obrócę wszystkie ciążące na panu podejrzenia, tak że pańska zbrodnia będzie się przedstawiała niby jakieś zamroczenie, bo też, sumiennie mówiąc, było to zamroczenie. Uczciwy ze mnę człowiek, Rodionie Romanyczu, i słowa dotrzymam. Raskolnikow smutno milczał i zwiesił głowę; długo myślał i wreszcie uśmiechnął się znów, lecz jego uśmiech był już łagodny i smutny. - Ech, nie trzeba! - rzekł, jakby już wcale się nie

 

kryjąc przed Porfirym. - Nie warto! Nie trzeba mi wcale waszego złagodzenia! - Otóż to, otóż to, tego się właśnie batem!-zapalczywie i jakby niechcący zawołał Porfiry. - Właśnie tego się bałem, że nie trzeba panu naszego złagodzenia. Raskolnikow popatrzał na niego smutno i wymownie.

- Ej, nie lekceważ pan życia! - ciągnął dalej Porfiry - wiele go jeszcze będziesz miał przed sobą. Jak to - "nie trzeba złagodzenia"! jak to - "nie trzeba"! Niecierpliwy z pana człowiek! - Czego będzie wiele przede mną?

- Życia! Cóż to, pan jest prorokiem? tak dużo pan wie? Szukajcie a znajdziecie. Może tego właśnie Bóg oczekuje od ciebie. Zresztą kajdany nie trwają wiecznie... - Przyjdzie ułaskawienie... - zaśmiał się Raskolnikow.

- Albo co? Możeś się pan przestraszył burżuazyjnego wstydu? Bardzo możliwe, żeś się przestraszył, i sam o tym nie wiesz, boś miody! Swoją drogą, komu jak komu, lecz tobie się nie godzi bać się ani wstydzić skruchy. - Ech, pluję na to! - szepnął Raskolnikow z odrazą i pogardą, jakby już nawet i mówić nie chciał. Podniósł się z krzesła, chciał gdzieś wyjść, lecz usiadł znowu, z widoczną rozpaczą. - Otóż to: "pluję"! Straciłeś ufność i myślisz, że d prostacko pochlebiam; ale czyś tak pan długo żył? Dużo rozumiesz? Wymyślił sobie teorię i wstyd mu się zrobiło, że wzięła w łeb, że wyszło aż zanadto nieoryginalnie! Wynikła podłość, to prawda, ale pan jednak nie jest beznadziejnym podlecem. Wcale nie! Przynajmniej długo nie cyganiłeś samego siebie, od razu dotarłeś do ostatnich słupów granicznych. Bo za kogo ja pana mam? Mam pana ze jednego z takich, co to - wypruwają mu kiszki, a on będzie stal i z uśmiechem patrzał na oprawców, jeżeli tylko znajdzie wiarę lub Boga. Więc też znajdź, a będziesz żył. Po pierwsze, już od dawna potrzeba d zmiany powietrza. Ha, cóż, cierpienie to także rzecz dobra. Pocierp. Może Mikołka ma rację, że pragnie cierpienia. Wiem, o wiarę trudno, ale nie mędrkuj pan zawile; oddaj się życiu wprost, bez rezonerstwa; nie bój się: ono samo wyniesie cię na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Skądże mam wiedzieć! Wierzę tylko, że dużo jeszcze masz życia przed sobą. Wiem, że słuchasz wszystkich moich słów jak wyuczonej lekcji; ale może później przypomnisz je sobie, może d się kiedy przydadzą; po to też mówię. Dobrze jeszcze, żeś pan żaba tylko tę babinkę. Bo gdybyś wymyślił inną teorię, to kto wie, może byś zrobił coś sto milionów razy szkaradniej szęgo jeszcze! Może trzeba Bogu dziękować. Skąd pan wie? może Bóg dlatego cię zachował. Miej wielkie serce i mniej się lękaj. Stchórzyłeś, że trzeba będzie spełnić wielką ofiarę? Nie, tutaj wstyd tchórzyć. Skoro już uczyniłeś taki krok, to weź się w garść. Tu już sprawiedliwość. Więc spełnij to, czego żąda sprawiedliwość. Wiem, że nie wierzysz, ale doprawdy życie cię wydżwignie. Kiedyś sam to sobie upodobasz. Teraz tylko powietrza d trzeba, powietrza, powietrza! Raskolnikow aż drgnął. - A kimże pan jest znowu? - zawołał - cóż to z pana za prorok? Z wyżyn jakiego to majestatycznego spokoju głosi mi pan swe przemądre proroctwa? - Ktom ja? Jestem człowiek skończony, nic więcej. Może człowiek czujący i współczujący, może wiedzący coś niecoś, ale już skończony, z kretesem. Pan zaś - to co innego; panu Bóg życie przysposobił (kto wie zresztą, może i u pana wszystko się rozejdzie po kościach i z wielkiej chmury będzie mały deszcz). Cóż z tego, że przejdziesz do innej kategorii ludzi? Człowiek z takim charakterem jak pan nie będzie żałował wygodnego życia. Co z tego, że może zanadto długo nikt cię nie będzie widział? Nie o czas chodzi, tylko o ciebie samego. Stań się słońcem, a wszyscy cię zobaczą. Słońce powinno przede wszystkim być słońcem. Czemu- się pan znów uśmiecha: że kroję na Schillera? Założyłbym się - sądzi pan, że się teraz przypochlebiam! Ha, cóż, może rzeczywiście przypochlebiam się, che-che-che! Rodionie Ro-manyczu, może to i lepiej, żebyś mi nie wierzył na słowo, żebyś nigdy nie wierzył w całej pełni - już taki mam narów, wyznaję. Dodam tylko to jedno: o ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba już sam możesz teraz rozpoznać. - Kiedy zamierza mnie pan aresztować?



- Ot, półtora dzionka albo dwa mogę jeszcze dać panu pobujać po świecie. Zastanów się, mój złoty, pomódl. Zresztą to będzie korzystniejsze, jak Boga kocham - korzystniejsze. A7t

 

- A jeżeli ucieknę? - jakoś dziwnie uśmiechnął się Raskolnikow. - Nie, nie uciekniesz. Ucieknie chłop, ucieknie modny sekciara, fagas cudzych myśli - bo wystarczy mu pokazać mały palec, jak głupiemu Kubie, a w co chcąc uwierzy na całe życie. Pan zaś już przecie nie wierzy w swoją teorię, więc z czymże uciekniesz? I co ci po ucieczce? Zbiegowi żyfe się trudno i paskudnie, panu zaś przede wszystkim trzeba życia i określonej sytuacji, odpowiedniego powietrza - a czyż tam powietrze dla pana odpowiednie? Uciekniesz i sam wrócisz. Bez nas nie możesz się obejść. Jeżeli natomiast wpakuję cię do więzienia, posiedzisz..miesiąc, no dwa, no trzy, a później raptem przypomnisz sobie moje słowa, sam się stawisz, i to jak! może w sposób niespodziewany dla siebie. Na godzinę przedtem nie będziesz jeszcze wiedział, że się zgłosisz ze skruchą. Jestem nawet pewien, że postanowisz "przyjąć cierpienie", na słowo mi teraz nie wierzysz, lecz sam dojdziesz do tego. Bo cierpienie, Rodionie Romanyczu, to wielka rzecz. Nic sobie z tego nie rób, że się roztyłem, to nic; za to wiem - nie śmiej się pan: w cierpieniu jest idea. Mikolka ma słuszność. Nie, nie uciekniesz, Rodionie Romanyczu. Raskolnikow wstał i wziął czapkę. Porfiry Pietrowicz również wstał. - Na spacerek? Wieczór będzie tadny, żeby tylko obeszło się bez burzy. A może nawet lepiej, gdyby się odświeżyło... On także wziął czapkę. - Porfiry Pietrowiczu, tylko z laski swojej proszę sobie czasem nie uroić - z surowym naciskiem rzekł Raskolnikow - że się panu dzisiaj przyznałem. Dziwny z pana człowiek; słuchałem wyłącznie z ciekawości. A nie przyznałem się panu do niczego... Zapamiętaj pan to sobie. -Dobrze, dobrze, wiem, zapamiętam. Patrzajcie! Aż drży. Nie turbuj się, mój złoty, niech będzie, jak chcesz. Pospaceruj sobie trochę; tylko że za długo nie można już spacerować. Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedną maleńką prośbę - dodał zniżając głos - sprawa to drażliwa, lecz ważna: jeżeli... ot, na wszelki wypadek (czemu ja zresztą nie wierzę i wcale pana o to nie posądzam), słowem, gdyby... no tak na wszelki wypadek - gdyby w ciągu tych 474

czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin przyszła panu chętka zakończyć tę sprawę w jakiś fantastyczny sposób, na przykład targnąć się na swe życie (przypuszczenie niedorzeczne, no, ale proszę mi już to darować), to zostaw pan krótką, lecz treściwą notatkę. Ot, dwie linijki, dwie tylko linijeczki... I o kamieniu proszę tam wspomnieć: tak będzie szlachetniej. No, do widzenia... Życzę dobrych myśli, zacnych poczynań! Porfiry wyszedł jakoś zgarbiony, jakby unikając wzroku Raskolnikowa. Raskolnikow podszedł do okna i czekał z rozdrażnioną niecierpliwością na chwilę, gdy tamten, wedle jego rachuby, wyjdzie na ulicę i oddali się od domu. Następnie i on sam pośpiesznie wyszedł z pokoju. III

Śpieszył do Swidrygajłowa. Czego mógł się spodziewać od tego człowieka -- sam nie wiedział. Ale w tym człowieku kryła się jakaś władza nad nim. Raz zdawszy sobie z tego sprawę, już nie mógł się uspokoić, a teraz w dodatku nadszedł po temu czas. W drodze szczególnie go dręczyło jedno pytanie: czy Swi-drygajłow był u Porfirego? Sądził, i mógłby przysiąc, że nie, nie był! Zastanowił się jeszcze i jeszcze; przypomniał sobie całą wizytę Porfirego, rozważał i zdecydował: nie, nie był, oczywista, że nie był! A jeżeli jeszcze nie był, to czy pójdzie do Porfirego, czy nie? Na razie zdawało mu się teraz, że nie pójdzie. Czemu? Nie potrafiłby tego wyjaśnić, a choćby nawet potrafił, to w danej chwili nie chciałby łamać sobie nad tym głowy. Wszystko to go męczyło, a zarazem było mu jakoś nie do tego. Rzecz dziwna: może nikt by nie uwierzył, lecz o swe teraźniejsze, bezpośrednie losy troszczył się jakoś mimochodem, bez przejęcia. Nękała go inna sprawa, daleko ważniejsza, nadzwyczajna - dotycząca tylko jego i nikogo więcej, sprawa najważniejsza. Przy tym czuł bezdenne znużenie moralne, mimo że na ogół umysł jego działał dziś rano sprawniej niż w ciągu wszystkich ostatnich dni. Czy zresztą warto teraz, po wszystkim, co zaszło, starać

 

się pokonywać te różne nowe, mizerne trudności? Czy na przykład warto intrygować, by Swidrygajłow nie poszedł do Porfirego; badać, penetrować, tracić czas na jakiegoś tam Swidrygajłowa! Och, jakże mu to wszystko zbrzydło!

Mimo to śpieszył jednak do Swidrygajłowa. Czyżby się po nim spodziewał czego nowego, wskazówek, wyjścia? Przecie tonący chwyta się nawet brzytwy! Może to los, może to jakiś instynkt pcha ich ku sobie? A może to tylko zmęczenie, desperacja; może potrzebny był nie Swidrygajłow, lecz kto inny, Swidrygajłow zaś nawinął się tylko pod rękę... Sonia? Po cóż by teraz miał iść do Soni? Znowu żebrać o jej łzy? Zresztą bał się Soni. Sonia-to nieubłagany wyrok, niezmienne postanowienie. U Soni jest tak: albo pójść jej drogą, albo jego. Nie, już raczej wypróbować Swidrygajłowa: co to jest? I musiał sobie wyznać w duchu, że tamten rzeczywiście od dawna jest mu jak gdyby na coś potrzebny. Jednakże co może być między nimi wspólnego? Nawet ich lotrostwa nie mogą być jednakowe. W dodatku ten człowiek jest nieprzyjemny, widocznie bardzo rozpustny, na pewno chytry i zwodniczy, może bardzo zły. Mówi się o nim takie rzeczy... Wprawdzie zadbał o dzieci Katarzyny Iwanowny, lecz nie wiadomo ani w jakim celu, ani co to ma znaczyć. Człowiek ten wiecznie snuje jakieś plany i projekty. Przez te wszystkie dni nawiedzała Raskolnikowa jeszcze jedna myśl i niepokoiła go strasznie, choć usiłował ją odpędzać-tak bardzo mu ciążyła! Myślał czasami: Swidrygajłow ciągle się kręcił koło niego, obecnie, kręci się także; Swidrygajłow poznał jego tajemnicę; Swidrygajłow miał jakieś zakusy na Duńię. A jeżeli i teraz je ma? Prawie z pewnością można twierdzić, że tak. A jeśli teraz, poznawszy jego tajemnicę i w ten sposób zdobywszy nad nim władzę, zapragnie jej użyć jako oręża przeciw Duni? Ta myśl dręczyła go niekiedy nawet w snach, ale tak jasno ukazała mu się dopiero teraz, gdy szedł do Swidrygajłowa. Na samą tę myśl wzbierała w nim ponura pasja. Po pierwsze, wszystko się wówczas zmieni nawet we własnej jego sytuacji; trzeba będzie natychmiast odkryć tajemnicę Dunieczce. Może trzeba złożyć siebie w ofierze, aby odciągnąć Dunieczkę od jakiegoś nieoględnego kroku... List! Dzisiaj rano Dunia 476

otrzymała jakiś list! Od kogo mogła otrzymywać listy w Petersburgu? (Chyba Łużyn?) Wprawdzie tam na straży stoi Razumichin, lecz Razumichin nic nie wie. Może więc trzeba wtajemniczyć Razumichina! Raskolnikow pomyślał o tym z dreszczem wstrętu. "Tak czy owak, Swidrygajłowa trzeba zobaczyć jak najprędzej - postanowił w duchu. Bogu dzięki, chodzi tu nie tyle o szczegóły, co o istotę rzeczy; lecz jeżeli... jeżeli on jest zdolny... jeżeli Swidrygajłow coś knuje przeciw Duni, to..." Raskolnikow tak dalece się wymęczył przez ten cały czas, przez cały ten miesiąc, że tego rodzaju kwestyj nie umiał już rozstrzygać inaczej niż za pomocą jednej tylko decyzji. "To go zabiję" - pomyślał z zimną rozpaczą. Ciężkie uczucie zdławiło mu serce. Zatrzymał się pośrodku ulicy i rozejrzał: jaką to idzie drogą i gdzie zabmąl? Znajdował się na...skiej, o jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków od placu Siennego, który minął przed chwilą. Całe drugie piętro domu na lewo zajmowała traktiernia. Wszystkie okna były otwarte: sądząc z postaci, które się przesuwały za oknami, w traktierni było nader tłoczno. W sali popisywali się pieśniarze, brzmiał klarnet i skrzypce, dudnił turecki bęben. Słychać było kobiece piski. Raskolnikow chciał wrócić, zdziwiony, czemu skręcił tutaj, lecz nagle w jednym'z'ostatnich otwartych okien traktierni ujrzał siedzącego tuż koło framugi, nad szklanką, z fajką w zębach - Swidrygajłowa. To go zdumiało okropnie, aż się przeraził.' Swidrygajłow obserwował go milcząc i - co również uderzyło Raskolnikowa - chciał, zdaje się, wstać, by cichutko zdążyć umknąć, póki go nie zauważono. Raskolnikow natychmiast udał, że go nie dostrzegł i że w zamyśleniu patrzy gdzieś w bok, a tymczasem w dalszym ciągu śledził go kącikiem oka. Serce zabiło mu trwożnie. A jakże: Swidrygajłow najwidoczniej nie chce być widziany. Wyjął fajkę z ust i już miał się ukryć, lecz gdy się podniósł i odsunął krzesło, prawdopodobnie zauważył nagle, że Raskolnikow go obserwuje. Wywiązała się między nimi scena podobna do tej, która miała miejsce podczas pierwszego ich spotkania u Raskolnikowa, w czasie jego "snu". Na twarzy Swidrygajłowa wykwit! filuterny uśmiech i coraz się rozszerzał... Obaj wiedzieli, że się widzą i śledzą. W końcu Swidrygajłow wybuchnął głośnym śmiechem.

 

- No! no! proszę już wejść, jeśli pan chce; jestem tutaj! - krzyknął przez okno. Raskolnikow poszedł na górę, do traktiemi. Swidrygajtowa zastał w bardzo małym, bocznym, jedno-okiennym pokoju, przylegającym do dużej sali, gdzie przy dwudziestu małych stolikach przy wrzasku brawurowego chóru pieśniarzy pili herbatę kupcy, urzędnicy i co niemiara różnych innych ludzi. Skądś dochodził stukot kuł bilardowych. Na stoliku Swidrygajtowa stała napoczęta butelka szampana oraz szklanka do połowy napełniona winem. W pokoiku prócz Swidrygajtowa był chlopczyk-kataryniarz z małymi organkami i tęga, rumiana dziewucha, w popodtykanej pasiastej kiecce i tyrolskim kapeluszu z -wstążkami - osiemnastoletnia może śpiewaczka, która, nie zwracając uwagi na chóralną pieśń w przyległym pokoju, śpiewała przy akompaniamencie swego towarzysza dość ochrypłym kontraltem jakąś podwórzową piosenkę... - No, dosyć! - rzucił jej Swidrygajłow przy wejściu Raskolnikowa. Dziewczyna urwała niezwłocznie i stanęła w pełnym szacunku oczekiwaniu. Swoje rymy śpiewała również z odcieniem powagi i szacunku na twarzy. - Hej, Filipie, szklankę! - zawołał Swidrygajłow.

- Ją wina pić nie będę - uprzedził Raskolnikow.

- Jak pan chce, ja nie dla pana. Pij, Katia! Dzisiaj nie będziesz już potrzebna, możesz iść! Nalał jej pełną szklankę wina i położył żółty banknocik. Katia wypiła szklankę duszkiem, jak piją wino kobiety, to znaczy nie odrywając ust, w dwadzieścia łyków. Wzięła banknocik, ucałowała Swidrygajtowa w rękę, na co ów pozwolił nader serio, i wyszła z pokoju, za nią zaś powlókł się chłopak z organkami. Oboje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygajłow bawił w Petersburgu niespełna tydzień, a już wszystko, wokół niego działo się na jakąś modłę patriarchalną. Miejscowy garson, Filip, już także był "swoim człowiekiem" i zachowywał się bardzo usłużnie. Drzwi do sali zamykało się: w tym pokoiku Swidrygajłow czuł się jak we własnym domu i może spędzał tu całe dnie. Traktiernia była brudna, licha, nawet nie średniej kategorii. - Szedłem do pana - zaczął Raskolnikow - szukałem

go; ale czemu z placu Siennego skręciłem w...ską? Nigdy tu nie skręcam i nie bywam. Z Siennego zawracam na prawo. Zresztą do pana idzie się wcale nie tędy. Ale ledwie zdążyłem skręcić - aż tu i pan! Dziwne! - Czemu pan nie powie wprost, że to cud!

- Bo to może tylko przypadek.

- Oj, ludziska, ludziska! - zarechotał Swidrygajłow. - Taki się nie przyzna, choćby wewnętrznie wierzył w cud! Przecie pan sam mówi, że to "może" tylko przypadek. Jacy ludzie są marnie tchórzliwi w stosunku do własnego zdania - nie ma pan pojęcia, Rodionie Romanyczu! Nie do pana piję. Pan posiada własne zdanie i nie zląkł się go posiadać. Tym właśnie ściągnął pan moją ciekawość. - Niczym więcej?

- Chyba i to wystarczy.

Swidrygajłow był snadż podochocony, ale bardzo nieznacznie; wypił zaledwie pół szklanki wina. - Zdaje mi się, że pan przyszedł do mnie, zanim się jeszcze dowiedział, że zdolny jestem posiadać to, co pan nazywa własnym zdaniem - zauważył Raskolnikow. - Ha, wtedy była inna sprawa. Miewa się rozmaite pobudki. Na temat zaś cudu dodam, że przez te ostatnie dwa czy trzy dni pan chyba spał. Sam wyznaczyłem panu tę tra-ktiernię i żadnego cudu tuta? nie było, że pan przyszedł wprost; dokładnie opisałem panu drogę, podałem miejsce, podałem godziny, w których można mnie tu zastać. Pamięta pan? - Nie, zapomniałem - ze zdziwieniem odparł Raskolnikow.

- Chemie wierzę. Dwa razy panu mówiłem. Adres wbił się panu w pamięć machinalnie. I skręcił pan tutaj machinalnie, a zarazem ściśle podług adresu, sam o tym nie wiedząc. Zresztą już wtedy, gdy to panu mówiłem, nie miałem wrażenia, żeby pan rozumiał. Zanadto zdradza się pan, Rodionie Romanyczu. I jeszcze jedno: jestem przekonany, że w Petersburgu wiele ludzi chodząc mówi do siebie. Jest to miasto półwariatów. Gdyby u nas istniała nauka, to medycy, prawnicy i filozofowie mogliby czynić nad Petersburgiem nader wartościowe dociekania, każdy w swojej dziedzinie. Rzadko gdzie spotyka się tyle posępnych, ostrych i cudacznych wpływów na duszę człowieka jak w Petersburgu. Już chociażby

 

same wpływy klimatyczne! A tymczasem jest to przecie ośrodek administracyjny całej Rosji i jego charakter musi odbijać się na wszystkim. Ale nie o to chodzi teraz, tylko o to, że się już kilkakrotnie przypatrywałem panu z boku. Wychodzisz pan z domu i na razie trzymasz głowę prosto. Po dwudziestu krokach już ją spuszczasz, ręce zakładasz w rył. Patrzysz, ale najoczywiściej nic już nie widzisz ani przed sobą, ani obok siebie. Wreszcie zaczynasz poruszać ustami i gadać do siebie, przy czym niekiedy wyswobadzasz jedną rękę i deklamujesz; w końcu przystajesz w pół drogi, i to na długo. Bardzo to niedobrze; może pana obserwuje kto inny, nie tylko ja, a to już niekorzystne. Właściwie jest mi wszystko jedno i ja pana nie wyleczę, ale z pewnością rozumie pan, o czym mówię. - A pan wie, że mnie śledzą? - spytał Raskolnikow patrząc na niego badawczo. - Nie, nic nie wiem - rzekł Swidrygajłow jakby ze zdziwieniem. - No to na razie zostawmy mnie w spokoju - burknął Raskolnikow marszcząc brwi. - Zgoda, zostawmy pana w spokoju.

- Niech pan lepiej powie: skoro pan tu przychodzi pić i sam dwa razy wyznaczył mi tu spotkanie, czemuż w takim razie pan teraz, kiedy patrzałem, w okno z ulicy, chował się i chciał odejść? Bardzo dobrze to zauważyłem. - Che! che! A czemu pan, gdy ja wówczas stałem w progu, czemu pan leżał na kanapce z zamkniętymi oczyma i udawał, że śpi, skoro wcale nie spał? Bardzo dobrze to zauważyłem. - Mogłem mieć... powody... pan wie o tym.

- I ja mogę mieć swoje powody, choć pan się o tym nie dowie. Raskolnikow postawił prawy łokieć na stole, palcami prawej ręki podparł od dołu podbródek i przenikliwie wpatrzył się w Swidrygajłowa. Dobrą minutę oglądał tę twarz, która przedtem zawsze go uderzała. Była to dziwna jakaś twarz, przypominająca maskę: biała, rumiana, z pąsowymi wargami, z jasnoblond brodą, ocieniona dosyć jeszcze gęstymi blond włosami. Oczy były jakoś nad miarę błękitne, a ich spojrzenie nad miarę ciężkie i nieruchome. • Było coś okropnie nieprzyjemnego w tej twarzy przystojnej i uderzająco mło-480

dzieńczej jak na jego wiek. Odzież Swidrygajłowa była elegancka, letnia, lekka; zwłaszcza dbał o ładną bieliznę. Na palcu miał ogromny pierścień z drogim kamieniem. - Czyż naprawdę jeszcze i panem także mam sobie zawracać głowę! - powiedział nagle Raskolnikow, ze spazmatyczną niecierpliwością odkrywając karty. - Chociaż pan, jeżeli zechce bruździć, jest może najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, ale nie mam już ochoty przełamywać siebie. Zaraz panu dowiodę, że nie tak się trzęsę nad sobą, jak pan może myśli. Wiedz pan, że przyszedłem oświadczyć wręcz, iż jeśli pan nadal żywi swe dawne zamiary w stosunku do mojej siostry i jeśli w tym celu chce pan wyzyskać coś z tego, co wyszło na jaw w ostatnich czasach, to ja pana zabiję, zanim pan zdąży wsadzić mnie do więzienia. Słowo moje jest pewne: pan wie, że zdołam go dotrzymać. Po wtóre, jeżeli chce mi pan coś zakomunikować - bo cały czas miałem wrażenie, że pan chce mi coś powiedzieć - to mów pan natychmiast, gdyż czas jest drogi i może bardzo rychło będzie już za późno. - A dokądże to panu tak pitoo? - zapytał Swidrygajłow, ciekawie go obserwując. - Miewa się rozmaite pobudki - ponuro i niecierpliwie mruknął Raskolnikow. - Przed chwilą sam pan wzywał do szczerości, a na pierwsze zaraz pytanie odmawia odpowiedzi - uśmiechnął się Swidrygajłow. - Ubrdałeś pan sobie, że mam jakieś ukryte zamiary, i dlatego patrzysz na mnie podejrzliwie. Ha, rzecz to całkiem zrozumiała w pańskim położeniu. Ale jakkolwiek bardzo pragnę zbliżyć się z panem, jednak nie będę się fatygował, by to panu wyperswadować. Jak Bozię kocham, gra niewarta świeczki, zresztą nic specjalnego nie miałem panu do powiedzenia. - Wobec tego, czemuż byłem panu taki potrzebny? Wszak pan zabiegał o mnie? - Potrzebny? Ano po prostu jako ciekawy okaz do obserwacji. Pan mi się spodobał przez fantastyczność swego po-położenia - ot, co! Ponadto jest pan bratem osoby, która mnie bardzo obchodziła, a wreszcie, ja swego czasu od tej właśnie osoby strasznie często i dużo słyszałem o panu i wyciągnąłem stąd wniosek, że pan ma na nią znaczny wpływ. Czy to nie wystarcza? Che-cbe-che! Zresztą wyznaję, że


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.011 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>