Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 45 страница



- Niepodobna zaprzeczyć, że dzielna z pani dziewczyna. Jak Boga kocham, myślałem, że pani poprosi pana Ra-zumichina o towarzyszenie jej tutaj. Jednak nie było go ani z panią, ani w pobliżu; dobrze patrzałem. Tak, to odwaga! Widocznie chciała pani oszczędzić brata. Zresztą wszystko w pani jest boskie... Co się zaś tyczy Rodiona Romanycza, cóż mam powiedzieć? Widziała go pani przed chwilą sama. Ładnie wygląda, co?. - Chyba nie na tym jednym pan buduje?

- Nie, nie na tym, na własnych jego słowach. Dwa wieczory z rzędu przychodził tutaj do Zofii Siemionowny. Pokazywałem pani, gdzie siedzieli. Opowiedział jej wszystko w całej rozciągłości. Jest mordercą. Zamordował staruszkę, wdowę po urzędniku, lićhwiarlcę, u "której sam zastawiał rzeczy: zamordował także jej siostrę handlarkę, niejaką Liza-wietę, która niespodzianie weszła podczas zabójstwa siostry. Zabił je obie siekierą, którą z sobą przyniósł. Zabił w celu rabunku, jakoż obrabował; zabrał pieniądze i niektóre rzeczy. Sam dosłownie oświadczył to wszystko Zofii Siemionownie, która też jedna zna ten sekret, ale w zabójstwie nie brała udziału ani słowem, ani uczynkiem, odwrotnie, przeraziła się tak samo jak pani teraz. Może pani być spokojna, ona go nie wyda. - To być nie może! - mamrotała Dunieczka bladymi, zmartwiałymi ustami; nie mogła tchu złapać. - To niemożliwe, nie ma żadnej, najmniejszej przyczyny, żadnego powodu... To kłamstwo'4 kłamstwo! - Ograbił --oto i cąjy.ESwód. Wziął pieniądze i rzeczy. Co prawda, wedle własnego jego zeznania nie zrobił użytku ani z pieniędzy, ani z rzeczy, ukrył je gdzieś pod głazem,

 

gdzie też leżą dotychczas. Ale to dlatego tylko, że niecna odwagi ich użyć. - Ale czyż podobna, żeby mógł okraść, obrabować? Żeby mógł chociażby pomyśleć o tym?-zawołała Dunia i zerwała się z krzesła. - Pan go przecie zna, widział go pan! Czy.może być złodziejem? Zdawała się błagać Swidrygajłowa; zapomniała doszczętnie o swoim lęku. - Awdotio Romanowno, tu są tysiące i miliony kombinacji i pennutacji. Złodziej kradnie, ale wie, że jest opry-szkiem; jednak słyszałem o pewnym szlachetnym człowieku, który rozbił pocztę. Otóż kto go tam wie, może on rzeczywiście myślał, że dokonał przyzwoitego czynu! Naturalnie, ja bym także, podobnie jak pani, nie uwierzył, gdybym słyszał z drugich ust. Ale własnym uszom uwierzyłem. Natomiast Zofia Siemionowna nie uwierzyła nawet własnym uszom, gdy jej wyłożył wszystkie powody, w końcu jednak musiała uwierzyć swoim oczom, własnym swoim oczom. Przecie osobiście jej to mówił. - Jakież to... powody?

- Długa to sprawa, Awdotio Romanowno. Jest tutaj... jakże by to pani wyrazić, swego rodzaju teoria, podobna do racji, dla której ja na przykład uważam poszczególny zły czyn za dopuszczalny, o ile główny cel jest dobry. Jeden czyn zły, setka dobrych! A przy tym niemiło jest młodemu człowiekowi, zdolnemu i niepomiernie ambitnemu, kiedy wie, że gdyby miał, powiedzmy, marne trzy tysiące, cala jego kariera, cała przyszłość i plany życiowe ułożyłyby się inaczej, a tu właśnie brak tych trzech tysięcy. Proszę dodać rozjątrzenie z powodu głodowania, ciasnej stancji, łachmanów, jasnej świadomości swej wspaniałej sytuacji społecznej, a zarazem sytuacji siostry i matki. Najgorsze zaś - próżność, duma i próżność, przy dobrych... gdyż Bóg go raczy wiedzieć, może i dobrych skłonnościach... Ja go przecież nie oskarżam, proszę czasem nie myśleć, i nie moja to rzecz. Miał też pewną własną teoryjkę - taką sobie teorię, że ludzie się dzielą, uważa pani, na tworzywo-i-na ludzi właściwych, to znaczy takich, KiÓrychwskutęk ich wzniosłości prawo nie^ibowiązuje, przeciwnie, to oni sami ustanawiają prawa dlą_ innych ludzi, dla^tegotworzywa^ d!a""śmieci. Ot, taka sobie teoryjka; une theorie cmnmg. une (ytre* Strasznie mu zaimponował Na-potaeń, a raczej zaimponowało mu to, że bardzo wielu genialnych ludzi, nie oglądając się na krzywdę jednostki, bez namysłu kroczyło naprzód. Podobno wyobraził sobie, że sam jest genialnym człowiekiem - przez jakiś czas był tego pewien. Mocno cierpiał i teraz cierpi na myśl, że teorię wymyślić potrafił, natomiast bez namysłu przekroczyć nie zdołał, więc widocznie genialnym człowiekiem nie jest. A to dla ambitnego młodzieńca poniżające, szczególnie w naszych czasach. - A wyrzuty sumienia? Więc pan mu odmawia wszelkiego poczucia moralnego? Czyż on jest taki? - Ach, Awdotio Romanowno, dzisiaj, wszystko się pogmatwało, a zresztą nigdy nie było w wielkim porządku. Rosjanie, Awdotio Romanowno, mają w ogóle naturę szeroką, szeroką jak ich ziemia, i są niebywale skłonni do fantazjowania, do nieładu; a szeroka natura bez szczególniejszej genialności - to nieszczęście. Pamięta pani, jak wiele rozmawialiśmy na ten temat we dwoje, siedząc wieczorami na tarasie w ogrodzie, po kolacji. Pani mi nawet wytykała tę szerokość. Kto wie, może mówiła to pani akurat w czasie, kiedy on tu leżał i obmyślał tę swoją sprawę. Nasza warstwa ogładzona, Awdotio Romanowno, nie posiada wszak żadnych świętszych tradycji; ot, chyba że kto ułoży je sobie z książek... albo wysnuje z jakichś kronik. Ale to tylko uczeni i, wie pani, swego rodzaju pedanci, tak że człowiekowi światowemu to nawet nie przystoi. Zresztą moje poglądy pani na ogół zna. Nikogo absolutnie nie potępiam. Sam jestem delikacik i tego się trzymam. Ale jużeśmy o tym mówili nieraz. Miałem nawet to szczęście, że moje sądy panią interesowały... Bardzo pani blada, Awdotio Romanowno. - Ja tę jego teorię znam. Czytałam w piśmie jego artykuł o ludziach, którym wszystko wolno... Przynosił mi go Razu-michin... - Pan Razumichin? Artykuł pani brata? W piśmie? Jest taki artykuł? Nie wiedziałem. Jakie to'inusi być ciekawe! Ale dokądże pani, Awdotio Romanowno? - Chcę zobaczyć się z Zofią Siemionowna - słabym



- teoria jak każda inna

 

głosem powiedziała Dunieczka. - Którędy idzie się do niey? Może już wróciła. Koniecznie chcę ją widzieć natychmMKt; Niech ona...;1 Nie mogła skończyć: oddech literalnie urwał się jej. - Zofia Siemionowna nie wróci przez cala noc. Tak myślę. Miała przyjść bardzo prędko, skoro zaś nie przyszła, to już chyba późno bardzo...; - Ach, jak ty kłamiesz! Widzę... kłamałeś... wciąż kłamałeś!... Nie wierzę ci, nie wierzę, nie wierzę! - krzyczała Dunieczka w istnym zapamiętaniu, zupełnie tracąc głowę. Prawie zemdlona, opadła na krzesło, które Swidrygajłow podsunął jej skwapliwie. •'•" - Awdotio Romanowno, co pani jest, proszę się ocknąć! Tu jest woda, niech pani wypije choć łyki....'. Skropił ją wodą. Dunieczka drgnęła i odzyskała przytonf ność. i - Jakby w nią piorun strzelił!-mruczał do siebie Swn drygajłow marszcząc brwi. - Awdotio Romanowno, proszę się uspokoić! Niech pani wie, że on ma przyjaciół. Wyratujemy go, ocalimy. Chce pani, wywiozę go za granicę? Mam pieniądze; -w ciągu trzech dni zdobędę bilet. Że zaś zamordował, to nic; zrobi jeszcze dużo dobrych uczynków^ tak że się wszystko zatrze. Proszę się uspokoić. Może będzie wielkim człowiekiem. No, jakże? jak się pani czuje? - Niegodziwiec! jeszcze się natrząsa. Puść mnie pan..*

- Dokąd? Dokądże pani?... •

- Do niego; Gdzie jest? Pan wie? Czemu te drzwi zamknięte? Weszliśmy tutaj-tymi drzwiami, a teraz są na klucz zamknięte. Kiedy pan zdążył zamknąć je na klucz? ••'-- Na cały dom nie można było krzyczeć tego, o czym.myśmy tu mówili. Wcale się nie natrząsam, tylko zbrzydło mi przemawiać takim językiem. Gdzież pani pójdzie w takim stanie? chce go pani wydać? Pani go doprowadzi do furi4 i wyda siebie sam. Proszę wiedzieć, że już go.tropią, już wpadli na ślad. Pani go tylko zdradzi. Proszę zaczekać, widziałem go, mówiłem z nim przed chwilą, można go jeszcze uratować. Niech pani zaczeka, proszę siąść, obmyślimy coś wspólnie. Właśnie po to zaprosiłem panią, żeby pomówić na osobności i porządnie rzecz tę obmyślić. Niechże pani siada nareszcie! 506

- W jaki sposób miałby go pan uratować? Czy można go uratować? Usiadła. Swidrygajłow usiadł obok niej.

- Wszystko to zależy od pani, od pani, tylko od pani - zaczął ż błyszczącymi oczami, prawie szeptem, tracąc wątek i ze zdenerwowania nie wymawiając niektórych słów. Dunia z przestrachem odsunęła się od niego. On także drżał cały. - Pani... jedno twoje słowo, a będzie ocalony! Ja... ja go ocalę. Mam pieniądze i przyjaciel. Zaraz go wyprawię, sam zaś wezmę paszport, dwa paszporty. Jeden jego, drugi mój. Mam przyjaciół, mam wpływowych ludzi... Chcesz? Wezmę paszport i dla ciebie... dla twojej matki... Po co ci Razumichin? Ja także kocham... Kocham cię bezgranicznie. Daj mi pocałować rąbek swojej"sukm, daj, daj! Nie mogę słyszeć jej szelestu. Rozkaż mi: "Zrób to a to" - w tej chwili zrobię! Zrobię wszystko. Dokażę niepodobieństw. W co ty wierzysz, w to i ja uwierzę. Wszystko, wszystko zrobię! Nie patrz, nie patrz tak na mnie! Czy wiesz, że mnie zabijasz... Zaczynał już mówić od rzeczy. Zmienił się nagle, jakby mu coś padło na mózg. Dunia poskoczyla i rzuciła się ku drzwiom. - Otwórzcie! otwórzcie! - krzyczała mocując się z drzwiami. - Otwórzcie! Czy nikogo nie ma? Swidrygajłow wstał i opamiętał się. Złośliwy i szyderczy uśmiech wystąpił z wolna na jego drżących jeszcze wargach. - Nikogo nie m»-.w"dqmu - rzekł cicho i dobitnie - gospodyni wyszła, ten cały krzyk jest daremnym trudem. Niepotrzebnie się pani rozdrażniła. - Gdzie klucz? W tej chwili otwórz drzwi, natychmiast, niegodziwcze! - Zgubiłem klucz i nie mogę go znaleźć.

- A? Więc to przemoc! - zawołała Dunia, zbladła jak śmierć i rzuciła się w kąt, gdzie co rychlej zastawiła się stolikiem, który jej wpadł pod rękę. Nie krzyczała, lecz wbiła wzrok w swego dręczyciela i bacznie śledziła każdy jego gest. Swidrygajłow także nie ruszał się z miejsca i stał naprzeciwko niej w drugim końcu pokoju. Opanował się nawet, przynajmniej zewnętrznie. Ale twarz miał bladą po dawnemu. Drwiący uśmiech nie schodził z jego ust.

 

- Pani wspomniała o "przemocy", Awdotio Romanowie. Ha, jeśli to przemoc, to sama.pani przyzna, że się dobrze zabezpieczyłem. Zofii Siemionowny nie ma w domu, do Ka-pemaumowów bardzo daleko, pięć zamkniętych pokojów. Wreszcie ja, skromnie licząc, jestem dwukrotnie silniejszy od pani, a poza tym nie mam się czego bać, bo pani. i tak nie może mnie później zaskarżyć: przecież pani nie zechce sama wydać brata? Przy tym nikt pani nie uwierzy. Któż to słyszał, żeby młoda panna 'szła do mieszkania samotnego mężczyzny? Więc choćby nawet pani poświęciła brata, nic jednak pani mi nie dowiedzie: gwałt bardzo jest trudno udowodnić, Awdotio Romanowno. - Łotrze! - szepnęła Dunia z oburzeniem.

- Jak pani chce, lecz proszę zwrócić uwagę, że na razie mówiłem tylko w formie przypuszczenia. Osobiście jestem święcie przekonany, że pani ma słuszność: przemoc to łajdactwo. Mówiłem tylko w tym sensie, że sumienie pani żadnego zgoła szwanku nie poniesie, gdyby nawet... nawet gdyby pani zechciała uratować brata dobrowolnie, w taki sposób, jak} proponuję. Po prostu: poddała się okolicznościom, no, ostatecznie niech będzie: sile, skoro już nie można się obejść bez tego słowa. Proszę się zastanowić. Los brata i matki jest w rękach pani. Ja zaś zostanę jej niewolnikiem... całe życie... Będę czekał tutaj... Swidrygajlow usiadł na kanapie, o jakie osiem kroków od Duni. Już nie miała żadnej wątpliwości co do jego niezłomnej decyzji. Zresztą, znała go dobrze... Nagle wyjęła z kieszeni rewolwer, odbezpieczyła go, a rękę z rewolwerem położyła na stoliku. Świdrygajłow porwał się z miejsca. - Aha! Więc to tak! - zawołał ze zdziwieniem, lecz złośliwie się uśmiechając. - Ha, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Awdotio Romanowno, pani sama ułatwiła mi sprawę nadzwyczajnie! Ale skąd pani wzięła rewolwer! Czy to czasem nie pan Razumichin? Ba! Toż to mój rewolwer! Stary znajomy! Ileż go się wtedy naszukalem!... Widzę, że nasze wiejskie lekcje strzelania, których miałem zaszczyt pani udzielać, nie poszły w las. - To rewolwer nie twój, tylko Marfy Pietrowny, którą.zabiłeś, złoczyńco! W jej domu nic nie było twoje. Wzięłam go sobie, gdy zączełamJiie^ domyślać, do czego jesteś zdolny. Podejdź choć o kroky.»-płzysięgam,'że cię zabiję! Dunia była jak nieprzytomna. Trzymała rewolwer w pogotowiu. - A jak będzie z bratem? Pytam z ciekawości-rzekł Świdrygajłow, wciąż jeszcze stojąc w miejscu. - Zadenuncjuj go, jeśli chcesz! Ani kroku! Stać, bo strzelę! Otrułeś żonę, wiem o tym, sam jesteś mordercą!... - Pani wie na pewno, że to ja otrułem Marfę Pietrownę?

- Ty! Sam mi o tym napomykałeś, mówiłeś mi o tru-ciżnie... Wiem, jeździłeś po nią... Miateś-ją..na_podorędziu... To ty... Na pewno ty, łajdaku! - Gdyby to nawet była prawda, to przecież przez ciebie... Tak czy owak, ty byś była powodem. - Łżesz! Nienawidziłam ciebie zawsze, zawsze...

- E j że, Awdorio Romanowno! Widocznie zapominasz, jak w ogniu propagandy skłaniałaś się już i omdlewałaś... Po oczętach widziałem... Pamiętasz wieczory... przy księżycu, przy słowiczych trelach? - Łżesz! (W oczach Duni błysnęła wściekłość.) Łżesz oszczerco! - Łżę?" Ha, może i łżę. Tak, skłamałem. Kobietom o takich rzeczach przypominać nie należy. (Uśmiechnął się.) Wiem, śliczna bestyjko, że wystrzelisz. Ano, strzelaj! Dunia podniosła rewolwer i trupioblada, ze zbielałą, drżącą dolną wargą, z palającymi-fak ogień, wielkimi czarnymi oczami patrzyła na niego, zdecydowana, mierząc go wzrokiem i oczekując pierwszego ruchu z jego strony. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej. Płomień, któty-touchnąi-ł-je^-oczu, w chwili gdy podniosła rewolwer,-aż gcTparzył-j-ser-ce. skurczyło mu się z bólu. Zrobił krok - padł strzał. Kula otarła, mu się o włosy i utkwiła w ścianie. Zatrzymał-się-i cicho zaśmiał. - Ucięła mnie, ssał - Mierzy prosto w głowę... Co to? Krew! - dobył chusteczki, by wytrzeć krew, która cienką strużką płynęła po prawej jego skroni. Widocznie kula drasnęła go z lekka po.skórze, Dunia opuściła rewolwerTpatrzała na 'Swiarygajłowa nie tyle w strachu, co w jakimś dzikim oszołomieniu. Zdawała się sama nie pojmować, co uczyniła i co się tu dzieje! - Ha, cóż: pudło! Strzelaj- jeszcze raz, ja czekam-

 

cicho rzekł Swidrygajłow uśmiechając się wciąż, lecz jakoi chmurnie - bo jeszcze cię schwytam, zanim pociągniesz za cyngiel! Dunieczka drgnęła, szybko położyła palec na cynglu i znów podniosła rewolwer. - Niech mnie pan zostawi! - powiedziała z rozpaczą, -c-Przysięgam, że znów wystrzelę... Ja... zabiję! - Oczywiście... o trzy kroki niepodobna chybić. Ale jeśli nie zabijesz... to... - oczy mu się roziskrzyły, postąpił dwa kroki. Dunia strzeliła. Rewolwer się zadął!

- Niedokładnie pani nabiła. To nic. Jest jeszcze zapasowy naboje Proszę poprawić, ja zaczekam. Stal o dwa kroki prźed"ńią, oczekiwał i patrzał na nią z dziką determinacją, wzrokiem ciężkim, gorączkowo-namiętnym. Dunia zrozumiała, że Swidrygajłow raczej zginie, niżby ją miał puścić. "I... i naturalnie, ona go teraz zabije - z dwóch kroków odległości!..." Wtem odrzuciła rewolwer.

- Rzuciła - ze zdziwieniem rzekł Swidrygajłow i głęboko odetchnął. Coś jakby mu raptem spadło z serca, i może nie tylko ciężar śmiertelnego strachu; kto wie zresztą, czy się lękał. Było to wybawienie od innych, boleściwszych i bardziej ponurych uczuć, których sam nie potrafiłby określić w całej ich mocy. Podszedł do Duni i łagodnie objął ją wpół ramieniem. Nie stawiała oporu, ale cala drżąc jak liść patrzała na niego błagalnymi oczyma. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko usta mu się wykrzywiły, nic wymówić nie mógł. - Puść mnie! - błagała Dunia. Swidrygajłow drgnął: owo ty zabrzmiało już inaczej niż poprzednio. - Więc nie kochasz? - zapytał z cicha. Zaprzeczyła ruchem głowy. - I... nie możesz?... Nigdy? - szepnął z rozpaczą.

- Nigdy! - wyszeptała.

Zaległa chwila okropnej, niemej walki w duszy Swidry-gajłowa. Patrzał na nią w sposób nie dający się wyrazić. Raptem cofnął rękę, odwrócił się, szybko podszedł do okna i stanął tyłem do pokoju. 510

Upłynęła jeszcze chwila.

- Oto klucz! (Wyjął go z lewej kieszeni palta i położył za sobą na stole, nie patrząc i nie obracając się do Duni.) Proszę wziąć, i wyjść prędzej!... Uporczywie patrzał przez okno.

Dunia podeszła do stołu, by wziąć klucz.

- Prędzej! Prędzej! - powtórzył Swidrygajłow, wciąż się nie ruszając i nie obracając. Ale widocznie w tym "prędzej" zadźwięczała jakaś straszna nuta. Dunia ją pojęła, chwyciła klucz, rzuciła się ku drzwiom, pośpiesznie je odemknęła i wypadła z pokoju. J?o. chwili jak szalona, nieprzytomna,"wxbiegła_nad kanał i pomknęła w kierunku...skiego mostu. Swidrygajłow postał w oknie jeszcze ze trzy minuty, w końcu obrócił się ociągliwie, obejrzał dokoła i z wolna przesunął sobie dłonią po czole. Dziwny uśmiech wykrzywił mu twarz, żałosny, smutny, wady uśmiecha.uśmiech rozpaczy. Zasychająca już krew powalała mu rękę; spojrzał na krew ze złością, następnie zwilżył ręćźniK_^_um33oble skroń. Nagle wpadł mu w oczy rewolwer, który Dunia. odrzuciła i który leżał gdzieś koło drzwi. Podniósł go i obejrzał. Był to mały, kieszonkowy, trzystrzałowy rewolwer przestarzałego systemu. Zostały w nim dwa jeszcze naboje i jedna łuska. Raz można było wystrzelić. Pomyśla4-w&uhąLre.wolwer.-do-kieszeni, wziął kapelusz i wyszedł. VI

Cały ten wieczór, aż do dziesiątej, spędził w różnych knajpach i spelunkach, chodząc z jednej do drugiej. Skądś wzięła się Katia, która znów śpiewała inną podwórzową piosenkę o tym, jak jakiś "łobuz i tyran" Począł Katię raz całować...

Swidrygajłow poił i Katię, i kataryniarza, i śpiewaków, i lokajów, i jakichś dwóch pisarczyków. Z tymi pisarczykami zadawał się z tej racji, że obaj byli krzywonosi: jeden miał nos skrzywiony w prawo, drugi w lewo. To uderzyło Swidrygajłowa. Zaciągnęli go w końcu do jakiegoś ogródka 511

 

rozrywkowego, gdzie zapłacił i za wstęp, i za nich obu. W ogródku tym rósł jeden cieniutki trzyletni świerczek i trzy krzaczki. Ponadto był tu wybudowany "foksal", a właściwie piwiarnia, ale można było dostać również herbaty; stało tu kilka zielonych stolików i krzeseł. Rozweselał publiczność chór marnych śpiewaków i jakiś pijany monachijski Niemiec, coś w rodzaju błazna, z czerwonym nosem, ale dlaczegoś niesłychanie markotny. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i wszczęli bijatykę. Na sędziego powołano Swidrygajłowa. Sądził ich już od kwadransa, ale krzyczeli tak, że żadną miarą nie można było nic wyrozumieć. Chodziło, zdaje się, o to, że jeden z nich skradł coś i już zdążył nawet odprzedać Żydowi, który się napatoczył; ale sprzedawszy nie chciał się podzielić z kolegą. Wreszcie wyszło na jaw, że spieniężony przedmiot był łyżeczką do herbaty, własnością "foksalu". W "foksalu" spostrzeżono jej zniknięcie i sprawa zaczęła przybierać kłopotliwy obrót. Swidrygajłow zapłacił za łyżeczkę, wstał i wyszedł z ogródka. Dochodziła dziesiąta. Przez cały ten czas nie wypił ani kropli wina, kazał tylko podać sobie w "foksalu" herbaty, a i to raczej dla ludzkiego oka. Wieczór był duszny i przytłaczający. Około dziesiątej nadciągnęły zewsząd groźne chmury, uderzył piorun, deszcz lunął jak z cebra. Woda nie spadała kroplami, lecz całymi strumieniami chlustała na ziemię. Raz po raz śmigały błyskawice, a trwały tak długo, że można było doliczyć do pięciu. Przemokły do suchej nitki, wrócił do domu, zamknął się, otworzył, biurko, wyjął wszystkie pieniądze i podarł parę papierów. Następnie wsunąwszy pieniądze do kieszeni, zrazu chciał zmienić ubranie, ale spojrzał -przez okno, posłuchał odgłosów burzy i deszczu, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł nie zamykając mieszkania. Udał się wprost do Soni. Zastał ją w domu. Była nie sama: dokoła niej tłoczyło się czworo mniejszych dzieci Kapemaumowów. Sonia poiła je herbatą. W milczeniu i z szacunkiem powitała Swidrygajłowa, ze zdziwieniem zerknęła na mokrą jego odzież, lecz nic nie rzekła. Dzieci natychmiast uciekły w nieopisanej panice. Swidrygajłow zasiadł przy stole, a Sonię poprosił usiąść obok. Sonia bojażliwie przygotowała się do słuchania. - Zofio Siemionowno, może wyjadę do Ameryki - powiedział Swidrygajłow - a że prawdopodobnie widzimy 512

się po raz ostatni, więc przyszedłem wydać niektóre zarządzenia. No jakże? Widziała panNdziś tę panią? Wiem, co mówiła, nie ma potrzeby mi powtarzać. (Bo Sonia już otwierała usta; zaczerwieniła się i umilkła.) Znam zwyczaje tych ludzi. Co się zaś tyczy pani siostrzyczek i braciszka, to są już ulokowani, a pieniądze przeznaczone dla każdego z nich złożyłem, gdzie potrzeba, w niezawodne ręce, za pokwitowaniem. Te pokwitowania niech pani weźmie na wszelki wypadek". Oto, proszę! No więc z tym skończone. Oto trzy obligacje pięcioprocentowe, w sumie na trzy tysiące. Weźmie to pani dla siebie, osobiście dla siebie, i niech to już tak pozostanie między nami, żeby nikt nie wiedział, cokolwiek by pani usłyszała. Przydadzą się pani, bo tak żyć jak dotychczas, Zofio Siemionowno, byłoby brzydko, zresztą teraz nie ma już żadnej potrzeby. - Pan mi wyświadczył tyle dobrodziejstw... i sierotom, i nieboszczce - skwapliwie podjęła Sonia - że jeżeli dotychczas tak mało panu dziękowałam, to... proszę tego nie uważać za... - E, co znowu, co znowu.

- A te pieniądze, proszę pana... -jestem bardzo wdzięczna, ale przecież teraz ich nie potrzebuję. Na kawałek chleba dla siebie zarobię zawsze... Proszę nie uważać tego za niewdzięczność, ale jeżeli pan taki łaskaw, to pieniądze te... - Są dla pani, dla-.pani, Zofio Siemionowno, i bardzo bym prosS bez specjalnych rozmów, bo nawet trochę mi pilno. A pani one się przydadzą. Ródion Romanowicz ma przed sobą dwie drogi: albo kula w łeb, albo Sybir. (Sonia spojrzała na niego dziko i zadrżała.) Proszę się nie niepokoić, wiem wszystko od niego, samego, a gadułą nie jestem: nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziła wtedy, żeby sam się zgłosił. Będzie to dla- niego, znacznie korzystniej. Otóż jeżeli nie kula w łeb, to on na Sybir, a pani chyba za nim, co? Prawda? Prawda? A skoro tak, to pieniądze się przydadzą. Nawet dla niego - rozumie pani? Dając je teraz, poniekąd jemu je daję. Na dobitkę pani obiecała zapłacić Amalii Iwanownie zaległe komorne, słyszałem; Po co pani, Zofio Siemionowno, tak pochopnie bierze na siebie różne zobowiązania i umowy? Przecie dłużną tej Niemce była Katarzyna Iwanowna, a nie pani, więc trzeba było napluć na tę Niemkę. W taki sposób niedaleko pani zajedzie. No dobrze. Jeśli kiedy - powiedzmy


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 21 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.011 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>