Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

tytuł: ZBRODNIA I KARA 46 страница



 

jutro czy pojutrze - będą pytać o mnie (a będą pytali na pewno), to niech pani o tym, że dzisiaj tu wstąpiłem, nie wspomina i pieniędzy nie pokazuje, niech też pani nie mówi nikomu, że je dałem. A teraz do widzenia. (Wstał z krzesła.) Ukłony dla Rodina Romanycza. Aha» tymczasem niech pani trzyma pieniądze chociażby u pana Razumichina. Pana Razumichina pani zna?'Oczywiście, że zna. Niezły facet. Proszę je do niego zanieść jutro albo... gdy przyjdzie czas. A na razie schować gdzieś głęboko. Sonia także zerwała się z krzesła i patrzyła na niego wystraszona. Bardzo jej się chciało coś powiedzieć, o coś zapytać, ale w pierwszej chwili nie śmiała, a i nie wiedziała, od czego zacząć. - Jakże pan... jakże pan teraz w taki deszcz?

-Jechać do Ameryki, a deszczu się bać, che-che? Żegnaj, miła Soniu! Żyj, długo żyj - będziesz innym potrzebna. Ale, ale... proszę powiedzieć panu Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Dosłownie proszę tak powiedzieć: Arkadiusz Swidrygajlow kłania się panu. Ale koniecznie! Wyszedł pozostawiając Sonię zdumioną, przerażoną, z jakimś mglistym, a ciężkim przeczuciem. Okazało się później, że tegoż wieczoru, około północy, złożył jeszcze jedną wielce ekscentryczną i niespodzianą wizytę. Deszcz nie ustawał. Cały przemokły, Swidrygajłow wszedł dwadzieścia po jedenastej do ciasnego mieszkania rodziców swej narzeczonej, na Wyspie Wasiliewskiej, na trzeciej linii, przy alei Małej. Ledwie się dokolatal do drzwi i zrazu wywołał wielkie zamieszanie; lecz Arkadiusz Iwanowicz, kiedy chciał, był człowiekiem o nader zniewalającym wzięciu, toteż sam przez się upadł początkowy (bardzo zresztą dowcipny) domysł roztropnych rodziców panienki, że widocznie Arkadiusz Iwanowicz urżnął się gdzieś do tego stopnia, że sam nie wie, na jakim jest świecie. Schorowanego rodzica wtoczyła w fotelu czuła i roztropną matka narzeczonej i swoim zwyczajem przystąpiła natychmiast do okólnych pytań. (Ta niewiasta nigdy nie zadawała pytań bezpośrednich, zawsze rozpoczynała od uśmiechów i zacierania rąk, potem, jeśli chciała się czegoś dowiedzieć koniecznie i na pewno, jak na przykład: kiedy Arkadiusz Iwanowicz będzie łaskaw wyznaczyć termin ślubu, zaczynała wypytywać z ogromną ciekawością, nieomal zachłannie, o Paryż, o tamtejsze życie przy dworze, a dopiero później docierała kolejno do trzeciej linii Wyspy Wasiliewskiej.) W innym czasie wszystko to, rzecz prosta, budziło wielki szacunek, ale tym razem Arkadiusz Iwanowicz był jakiś bardzo niecierpliwy i wręcz zażądał natychmiastowego zobaczenia się z narzeczoną, jakkolwiek powiedziano mu na wstępie, że się już udała na spoczynek. Oczywiście, narzeczoną się stawiła. Arkadiusz Iwanowicz oświadczył jej wprost, że zmuszony'lesr-na pewien czas wyjechać z Petersburga w niezmiernie ważnym interesie i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy' w różnyeb-parderach; niech ona'to przyjmie od niego jako prezent, bo już dawno zamierzał ofiarować jej tę drobnostkę przed ślubem. Z tych wyjaśnień bynajmniej nie wynikał logiczny związek pomiędzy podarkiem i natychmiastowym wyjazdem a nieodzowną koniecznością przyjścia tutaj w deszcz i o północy, lecz mimo to wszystko poszło bardzo gładko. Nawet najbardziej nieuchronne zachwyty, wypytywania i zdziwienia stały się naraz niezwykle umiarkowane i powściągliwe; natomiast dano wyraz najpłomienniejszej wdzięczności, którą nawet podkreśliły łzy najroztropniejszej z matek. Arkadiusz Iwanowicz wstał, roześmiał się, ucałował narzeczoną, pogładził ją po buzi, potwierdził, że przyjedzie niebawem, a widząc w jej oczkach dziecinną wprawdzie ciekawość, lecz zarazem jakieś bardzo poważne, nieme zapytanie, pomyślał, ucałował ją po raz drugi i - pożałował w duchu, że podarek znajdzie się natychmiast pod kluczem arcyroztropnej matki.



Wyszedł zostawiając wszystkich w nadzwyczaj podnieconym nastroju. Ale czuła mamusia bezzwłocznie, półszeptem i w szybkim tempie wyświetliła niektóre najdonioślejsze kwestie, a mianowicie, że Arkadiusz Iwanowicz jest człowiekiem nietuzinkowym, człowiekiem interesów, ustosunkowanym, bogatym - Pan Bóg raczy wiedzieć, co on planuje, zechciał, więc wyjeżdża, zechciał, więc dał pieniądze, czyli że właściwie nie ma się czemu dziwić. Naturalnie, jest rzeczą osobliwą, że przyszedł mokry, ale na przykład Anglicy są jeszcze ekscentryczniej si, a i w ogóle wszyscy d z wyższych sfer nie oglądają się na to, co kto może o nich powiedzieć, i nie robią ceremonii. Może nawet umyślnie tak chodzi, by pokazać, że się nikogo nie boi. Grunt, żeby nikomu o tym ani słówka, gdyż Bóg raczy wiedzieć, co łaszczę z tego 33. 5"l5

 

wyniknie, pieniądze zaś-czym prędzej pod klucz; i ma się rozumieć, najlepsze w tym wszystkim jest to, że Teodozja nie wyjrzała z kuchni, a przede wszystkim - za nic, za nic, za nic nie trzeba mówić nic tej starej wydze Ressiichowej, i tak dalej, i tak dalej. Siedzieli i szeptali do drugiej. Co prawda, narzeczona poszła spać o wiele wcześniej, zdziwiona i nieco smutna. A Swidrygajłow tymczasem punktualnie o północy szedł przez most T. w kierunku Strony Petersburskiej. Deszcz ustal, ale szumiała wichura. Zaczynał drżeć i przez chwilę z jakąś ciekawością, a nawet pytająco, patrzał na czarną wodę Malej Newy. Wkrótce jednak wydało mu się, że bardzo jest zimno tak stać nad wodą; zawrócił i ruszył ku...ej Alei. Szedł nie kończącą się...ą Aleją bardzo już długo, może z pól godziny, nieraz potykając się w ciemności na drewnianej jezdni, lecz nie przestając ciekawie szukać czegoś po prawej stronie Alei. Przejeżdżając tędy niedawno, zauważył gdzieś u jej wylotu hotel drewniany, ale przestronny, którego nazwa, o ile mógł sobie przypomnieć, brzmiała "Adrianopol" czy coś w tym rodzaju. Nie pomylił się: w tym pustkowiu hotel stanowił punkt tak rzucający się w oczy, iż niepodobna go było nie znaleźć nawet po ciemku. Był to długi, sczerniały drewniany budynek, gdzie mimo późnej pory widniało jeszcze światło i dawał się zauważyć ruch... Wszedł na korytarz i zażądał numeru od napotkanego obdartusa. Obrzuciwszy Swidrygajłowa spojrzeniem, ob-dartus ocknął się i natychmiast poprowadził go do odległego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś aż na końcu korytarza, w rogu pod schodami. Lecz innego nie byto*.,wszystkie pokoje już pozajmowano. Obdartus spozierał pytająco. -Herbatę macie?-zagadnął Swidrygajlow.

- Mogę przynieść.

- Co jeszcze jest?

- Cielęcina, wódka, przekąski.

- Przynieś cielęciny i herbaty.

- Nic więcej nie będzie potrzeba? - nie bez zdziwienia zapytał obdartus. - Nic, nic!

Obdartus wycofał się, zawiedziony.

"Śliczny musi to być lokal - pomyślał Swidrygajłow. - Że też nie wiedziałem. Prawdopodobnie i ja wyglądam na takiego, co to wraca z cafe-chantant po jakiejś grubszej awanturze. 516

Swoją drogą, ciekaw jestem, kto się tu zatrzymuje i nocuje?" Zapalił świecę i obejrzał pokój dokładniej.--Była to klitka tak mała, że Swidrygajłow prawie- sięgał głową powały. Bardzo brudne łóżko, prosty zabejcowany stół i krzesło zajmowały całą niemal przestrzeń. Ściany zdawały się zbite z desek, tapety były tak zakurzone i podarte, że ich koloru (żółtego) jeszcze można się było domyślić, ale deseniu - żadną miarą. Część ściany i sufitu była ścięta na ukos, jak zwykle w mansardach, lecz tutaj nad tym skosem szły schody. Swidrygajłow postawił świecę, siadł na łóżku i zaduma! się. Niebawem jednak zwrócił jego uwagę dziwny, nieustanny szept w sąsiednim pokoju, niekiedy przechodzący prawic w krzyk. Ten Szept nie ustawał od chwili, kiedy Swidrygajtaw.....p.rzyszedl. Nastawił-.ycha: ktoś łajał i nieledwie ze łzami czynił wyrzuty komuś drugiemu, ale słychać było tylko jeden glos, Swidrygajłow wstał, zasłonił świecę ręką, i na ścianie zaraz dala się widzieć szparka. Podszedł i zajrzał. W pokoju, nieco większym od jego własnego, znajdowali się dwaj ludzie. Jeden z nich, bez marynarki, o niepospolicie kędzierzawej głowiei ćżerwoneh rozpalonej twarzy, stał w pozie krasomówcy, rozkraczywszy nogi dla utrzymania równowagi, i bijąc się w piersi, patetycznie strofował drugiego za to, że tamten jest nędzarzem i nawet nie ma żadnej rangi, że on go wydobył z bagna i może go wypędzić, kiedy zechce, oraz że to wszystko widzi jedynie palec Przedwiecznego. Karcony przyjaciel siedział na krześle i wyglądał na człowieka, który okropnie chce kichnąć, lecz ani rusz mu się to nie udaje. Baranim i mętnym okiem popatrywał z rzadka na krasomówcę, ale widocznie pojęcia nie miał, o co chodzi, i najpewniej nic nie słyszał. Na stole dopalała się świeca, stała próżna prawie karafka z wódką, kieliszki, chleb, ogórki i szklanki po dawno już wypitej herbacie. Pilnie przyjrzawszy się temu obrazowi Swidrygajłow obojętnie odszedł od szpary i znowu siadł na łóżku. Przyniósłszy herbatę i cielęcinę obdartus nie mógł. się powstrzymać od zapytania raz jeszcze, "czy nic więcej nie będzie potrzeba". Na ponowną przeczącą odpowiedź Swidrygajłowa wycofał się na dobre. Zziębnięty Swidrygajłow rzucił się na herbatę i wypił szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałeczka, bo doszczętnie stracił apetyt. Czuł, że dostaje gorączki. Zdjął Palto, marynarkę, położył się na łóżku i otulił kołdrą. Był nie-517

 

rad: "Bądź co bądź, tym razem byłoby lepiej być zdrowym" - pomyślał i uśmiechnął się. W pokoju było duszno, świeca paliła się mdło, na dworze huczał wicher, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i w całym pokoju czuć było myszami i niewyprawną skórą. Leżał i coś mu się marzyło, jedna myśl wypierała drugą, Bardzo chciał się uczepić czegokolwiek wyobraźnią. "Tam pod oknem jest zapewne ogród - pomyślał - szumią drzewa; jakże nie cierpię szumu drzew w nocy, podczas burzy, w ciem* ności - obrzydliwe wrażenie!" I przypomniał sobie, że gdy teraz mijał park Pietrowski, myślał o nim aż ze wstrętem. Następnie przypomniał sobie most i Małą Newę i znów zrobiło mu się zimno jak wtedy, gdy stał nad wodą. "Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na pejzażach" - pomyślał znów i u-śmiechnął się ponownie na pewną dziwną myśl: "Zdawałoby się, że teraz powinna mi być obojętna ta cala estetyka i komfort, a tymczasem właśnie teraz zrobiłem się wymagający, zupełnie jak zwierzę, które koniecznie wyszukuje odpowiednie miejsce... w takich właśnie wypadkach. Przeciwnie, trzeba było wstąpić do parku! Ale pewnie wydało mi się tam za ciemno, za zimno, co? che-che! Zachciało mi się miłych wrażeń!... A propos: czemu nie gaszę świecy? (Zdmuchnął ją). Sąsiedzi poszli spać - pomyślał, już nie widząc światła przez szparę. - Oto kiedy powinna byś przyjść, Marfo, bo to i 'ciemno, i -miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. No, ale właśnie teraz nie przyjdziesz..."

Czemuś przypomniał sobie nagle, jak to na godzinę przed wykonaniem zamiaru co do Dunieczki polecał Raskolniko-wowi, by ją oddał pod opiekę Razumichina. "Kto wie, może istotnie mówiłem to wyłącznie, żeby siebie samego podbe-chtać, jak to odgadł Raskolnikow. Oj, szelma z tego Raskol-nikowa! Na taką rzecz się porwał. Z czasem, kiedy zmądrzeje, może wyjść na wielkiego szelmę, ale teraz zanadto chce mu się żyć! Na tym punkcie wszyscy d ludzie są dranie. Ale pal go diabli, niech robi, co chce, nic mi do tego." Nie mógł usnąć. Z wolna począł się przed nim zaryso* wywać obraz Dunieczki; przebiegł go dreszcz. "Nie, nie, to już trzeba porzucić - pomyślał ocknąwszy się - powinienem zająć myśli czym innym. Dziwne i zabawne: nigdy nie żywiłem do nikogo wielkiej nienawiści, nawet mścić się nigdy nie miałem ochoty, a to przecie zły znak, zły znak! 518

Dysputować także nie lubiłem, nie przejmowałem się - to również kiepski znak! A ileż ja jej naobiecywałem - tfu, do licha! Ba, kto wie, może by mnie jakoś przekabaciła..." Umilkł i zacisnął zęby: postać Dunieczki znów stanęła przed nim, zupełnie tak jak wtedy, gdy wystrzeliwszy pierwszy raz, przeraziła się okropnie. Opuściła rewolwer, zmartwiała i patrzyła na niego, tak że dwa razy zdążyłby ją schwytać, a ona aniby ręki nie podniosła w swej obronie, gdyby sam jej nie przypomniał. Pomyślał, że wówczas zrobiło mu się jej na chwilę żal, serce mu się ścisnęło... "Ej, do licha! Znowu te myśli; muszę tego zaniechać, zaniechać!..." Tracił przytomność, dreszcze ustawały. Nagle jakby coś przebiegło po jego ręce i nodze pod kołdrą. Wzdrygnął się: "Tfu, do diabła, to chyba mysz! To dlatego, że zostawiłem na stole cielęcinę..." Strasznie nie miał ochoty rozkrywać się, wstawać, marznąć, cóż, kiedy wtem coś na nowo otarło się niemile o jego nogę. Zdarł z siebie kołdrę i zapalił świecę. Dygocąc od niezdrowych dreszczy nachylił się, by obejrzeć pościel: nic nie było; strzepnął kołdrę i raptem na prześcieradło wyskoczyła mysz. Zaczął ją łapać, ale mysz nie zbiegła z łóżka, śmigała zygzakami na wszystkie strony, wyślizgiwała mu się spod palców, biegała po ręce, a wtem dała nurka pod poduszkę. Odrzucił poduszkę, lecz w tejże chwili poczuł, jak coś wskakuje mu w zanadrze, skrobie po ciele, już za plecami, pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na łóżku, otulony jak i przedtem w kołdrę, za oknem wył wiatr. "Co za paskudztwo!" - pomyślał z irytacją. Wstał i usiadł na brzegu łóżka, tyłem do okna. "Z dwojga zlego lepiej nie spać wcale" - postanowił. Z okna wiało chłodem i wilgocią; nie wstając z miejsca, wciągnął na siebie kołdrę i opatulił się nią. Świecy nie zapalał. O niczym nie myślał i myśleć nie chciał: ale rojenia snuły się same, migały jakieś strzępki myśli, bez początku ani końca, bez związku. Zdawał się zapadać w półdrzemkę. Czy to wskutek zimna, mroku, wilgoci, czy wskutek wiatru, który wył za oknem i chwiał drzewami, zrodziła się w nim jakaś uparta, fantastyczna skłonność i pragnienie - dość, że mu się roiły same kwiaty. Zarysował się przed nim prześliczny ukwiecony krajobraz; jasny, ciepły, gorący prawie dzień, dzień świąteczny, dzień Trójcy Świętej. Bogaty, zbytkowy wiejski cottage w angiel-

skim stylu, dookoła wonne klomby kwiatów, rabatki okalające cały dom; ganek zasnuty pnączami pośród klombów róż, jasne, chłodne schody, wysłane wspaniałym dywanem, zastawione rzadkimi roślinami w chińskich wazach. Zwłaszcza zwróciły jego uwagę, w wazonach z wodą, na oknach, pęki białych i delikatnych narcyzów, które się pochylały na swych jaskrawozielonych, grubych i długich łodygach, pachnąc aromatycznie. Nie chciało mu się od nich odchodzić, jednakże wstąpił po schodach i wszedł do rozległej, wysokiej sali. Tutaj także, pod oknami, koło drzwi otworzonych na taras, ha samym tarasie - wszędzie były kwiaty. Podłogi usypano świeżo skoszoną, wonną trawą, okna stały otworem, świeże, lekkie, chłodne powietrze przedostawało się do pokoju, za oknami ćwierkały ptaki, a pośrodku sali, na stołach przykrytych białym atłasem, stała trumna. Trumna ta była wybita białym grodenaplem i obszyta gęstą białą riuszą. Girlandy kwiatów otaczały ją zewsząd. Tonąc w kwiatach leżała w niej' dziewczynka w białej tiulowej sukni; ręce, jakby z marmuru toczone, miała skrzyżowane i przyciśnięte do piersi. Ale }ef rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; na skroni miała wianek z róż. Surowy i już kostniejący profil był także jakby wyciosany z marmuru, lecz uśmiech na bladych wargach był pełen jakiegoś niedziecięcego, bezgranicznego smutku i wielkiej skargi. Swidrygajłow znał tę dziewczynkę. Ani świętych obrazów, ani zapalonych gromnic nie było przy tej trumnie i nie było słychać modlitw. Dzieweczka ta była samobójczynią-topielicą. Miała dopiero czternaście lat, lecz było to już serce złamane; targnęła się na siebie, przytłoczona zniewagą, która przeraziła i zdumiała jej młodą, dziecinną świadomość, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko czystą duszę, wydarła z jej piersi ostatni krzyk rozpaczy, którego nikt nie usłyszał, który haniebnie zlekceważono w ciemną noc, w mrok, w ziąb, w wilgotną odwilż, kiedy wył wicher... Swidrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i podszedł do okna. Omackiem znalazł zasuwkę i otworzył.okno. Wiatr wściekle wdarł się do jego ciasnej klitki i jakby mroźnym szronem oblepił mu twarz oraz pierś okrytą tylko koszulą. Za oknem rzeczywiście był jakiś ogród-prawdopodobnie rozrywkowy; " ' ' ' ' '•.-----•> ";»wnkarze. a na stoliki Dodawano

herbatę. Teraz z drzew i krzaków leciały do okna bryzgi;

było czarno jak w lochu, tak że tylko z trudem można było rozróżnić jakieś ciemne plamy - zarysy przedmiotów. Swidrygajłow nachylił się, oparł łokciami o framugę i patrzał długo, dobre pięć minut, nie odrywając się, w tę mgłę. Wśród mroku i nocy rozległ się strzał armatni, potem drugi. "Aha, sygnał! Woda przybiera - pomyślał. - Nad ranem w niższych miejscach woda zatopi ulice, zaleje sutereny i piwnice, z piwnic wypłyną szczury, wśród deszczu i wichru ludzie zaczną przenosić swe rupiecie na wyższe piętra, mokrzy, wymyślając sobie nawzajem... Która to może być godzina?" Ledwie zdążył o tym pomyśleć, gdzieś blisko, tykając i jakby śpiesząc z całych sił, ścienny zegar wydzwonił trzecią. "Oho, za godzinę będzie świtało! Na co czekam? Wyjdę zaraz, pójdę wprost do parku Pietrowskiego, tam gdzieś wybiorę sobie duży krzak, cały zalany deszczem, tak że przy lada dotknięciu miliony kropel opryskają mi głowę..." Zamknął okno, odszedł, zapalił świecę, wciągnął na siebie kamizelkę, 'palto, włożył kapelusz i ze świecą w. EęKiTwyszedł na korytarz. Chciał odszukać obdartusa, który prawdopodobnie śpi gdzieś wśród śmieci i ogarków świec, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu. "Chwila jak najbardziej odpowiednia, trudno marzyć o lepszej!" Długo snuł się wąskim jak kiszka korytarzem, nikogo nie znajdując; chciał już krzyknąć głośno, gdy nagle w ciemnym kącie, między starą szafą a drzwiami, dostrzegł jakiś dziwny przedmiot, jakby coś żywego. Ze świecą w ręku pochylił się i ujrzał dziecko - dziewczynkę najwyżej pięcioletnią, w sukiencźynie przemokłej jak ścierka do podłogi, drżącą i płaczącą. Nawet się nie przestraszyła Świdry gaj łowa, z tępym zdziwieniem patrzała nań wielkimi czarnymi oczętami i pochlipywała z rzadka, jak dzieci, które długo płakały, teraz Utuliły się już i nawet pocieszyły, a jednak od czasu do czasu Jeszcze chlipią sobie. Dziewczynka miała twarz bladą i wycieńczoną; skostniała z zimna, ale - "jakże Się tu dostała? Widocznie ukryła się tutaj i nie spała całą noc." Począł ją wypytywać. Dziewczynka ożywiła się naraz i szybko, szybko Jęła szczebiotać w swym dziecinnym języku. Było tam coś o "mamusi" i o tym, że "mamusia da w skórę", o jakiejś stłuczonej "fizilance". Dziewczynka mówiła bez przerwy;

 

z tych wszystkich opowiadań można było z biedą wyrozumieć, że to dziecko niekochane, które jego matka, wiecz*-nie pijana kucharka, zapewne pracująca w tymże hotelu, niemiłosiernie grzmod i zastrasza; że dziewczynka stłukła maminą filiżankę i tak się przeraziła, że jeszcze wieczorem uciekła; prawdopodobnie długo się kryła gdzieś na podwórku, w deszcz, w końcu wróciła tutaj, schowała się za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna i wilgoci, przestraszona ciemnością i perspektywą kary za to wszystko... Wziął ją na ręce, zaniósł do siebie, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Dziurawe trzewiczki, włożone na bose nogi, były tak mokre, jakby całą noc leżały w kałuży. Rozebrawszy, położył ją do łóżka, nakrył i całą, z głową, otulił w kołdrę. Zasnęła natychmiast. Skończywszy z tym wszystkim zamfc ślił się ponuro. "Strzeliło mi do łba zajmować się tym dzieciakiem! - pomyślał z irytacją, z ciężkim jakimś uczuciem. - Co za głupota!" Ze złością wziął świecę, żeby pójść, koniecznie znaleźć obdartusa i co rychlej stąd się wynieść. "Ech, dzie-wczynisko!" - burknął z przekleństwem, już otwierając drzwi; jednak wrócił raz jeszcze spojrzeć na dziewczynkę i przekonać się, czy śpi i jak śpi. Ostrożnie uchylił kołdry. Dziewczynka spała snem smacznym i błogim. Zagrzała się pod kołdrą i na jej bladych policzkach ukazały się już kolorki. Dziwna jednak rzecz: kolorki te zdawały się jaskrawsze i ciemniejsze niż zwykły dziecięcy rumieniec. "To gorączkowe wypieki - pomyślał Swidrygajłow - podobne to do rumieńców po winie, jak gdyby dano jej wypić całą szklankę. Pąsowe usteczka aż płoną, aż pałają, lecz co to?" Wydało mu się raptem, że długie czarne rzęsy drgnęły i migają, podnoszą się, a spod nich wygląda chytre, ostre, nie po dziecięcemu mrugające oczko; rzekłbyś, że dziewczynka nie śpi, tylko udaje. Otóż to: usteczka rozchylają się w uśmiechu, kąciki ust drżą, z trudem powściągane. Ale oto zupełnie już przestała się powstrzymywać, jest to już śmiech, jawny śmiech. Coś bezczelnego, wyzywającego lśni w tej wcale niedziecięcej twarzy: to wyuzdanie, to twarz damy kameliowej, rozpasana twarz sprzedajnej Francuzicy. Oto, całkiem już jawnie otwiera się dwoje oczu; obrzucają go one ognistym i bezwstydnym spojrzeniem, przywołują go, śmieją się... Coś nieskończenie szkaradnego i obrażającego było w tym śmiechu, w tych oczach, w całej tej obrzydliwości na twarzy dziecka. "Jak to! Pięcioletnia! - w istnym przerażeniu wyszeptał Swidrygajłow.-Cóż to... cóż to jest?" Ona zaś zupełnie już się obraca do niego całą rozpaloną twarzyczką, wyciąga ręce... "Ach, przeklęta!" - krzyknął ze zgrozą Swidrygajłow zamierzając się na nią ręką... Ale w tej chwili się obudził. Siedzi na tym samym łóżku, tak samo otulony w kołdrę;

świeca nie zapalona, w oknach już" biele)e~d2ień;

"Koszmar przez całą noc!" Z gniewem się podniósł, czując się jak połamany; bolały go kości. Na dworze gęsta mgła, że nic dojrzeć nie można. Zbliża się szósta. Zaspał! Wstał, włożył surdut i palto, jeszcze wilgotne. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił nabój; następnie" usiadł, dobył z kieszeni notes i na kartce tytułowej,' najłatwiejszej do zauważenia, dużym pismem nakreślił parę wierszy. Po ich odczytaniu zadumał się, oparty łokciem o stół. "Rewolwer i notes leżały tuż obok. Zbudzone muchy oblepiły nie tkniętą porcję cielęciny, stojącą tuż na stole. Długo patrzał na nie, wreszcie wolną prawą ręką zaczął łapać jedną muchę. Męczył się jakiś czas, lecz ani rusz nie mógł złapać. W końcu, zdyba-wszy się na tym mądrym zajęciu, ocknął się, wzdrygnął, powstał i z determinacją wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy. • •--•--•••• ••••••• -Gęsta mleczna mgła leżała nad miastem. Swidrygajłow poszedł w kierunku Małej Newy ślizgając się na brudnym bruku z drewnianej kostki. Wciąż mu się roiła wezbrana przez noc woda Małej Newy, Wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa i krzaki, a w końcu ów krzak... Ze złością począł oglądać domy, żeby myśleć o czymś innym. Nie spotykał żadnego przechodnia, jednego dorożkarza. Posępnie i niechlujnie wyglądały jaskrawożółte domki z pozamykanymi okiennicami. Chłód i wilgoć przejęły go na wskroś, poczuł dreszcze. Z rzadka trafiały mu się szyldy sklepików i owocami; starannie odczytywał każdy z nich. Oto drewniany bruk już się skończył. Swidrygajłow mijał duży murowany dom. Przebiegł mu drogę brudny, zziębnięty kundelek z podwiniętym ogonem. Jakiś śmiertelnie pijany człowiek w szynelu leżał twarzą w dół w.poprzek chodnika. Popatrzył na niego i ruszył dalej. Z lewej mignęła mu wysoka


Дата добавления: 2015-09-30; просмотров: 19 | Нарушение авторских прав







mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.01 сек.)







<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>