Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

Rozdział 2

Rozdział 1 | Rozdział 2 | Rozdział 3 | Rozdział 4 | Rozdział piąty | Rozdział 6 | Rozdział 7 | Rozdział 8 | HISTORIA DRUGA | Rozdział 4 |


Читайте также:
  1. Rozdział 1
  2. Rozdział 1
  3. Rozdział 1
  4. Rozdział 2
  5. Rozdział 2
  6. Rozdział 3

Wyszedłem z gabinetu i zatrzymałem się na chwilę, walcząc z pokusą powrotu.

W każdej chwili mogłem odmówić udziału w tym zaproponowanym przez szefa planie. Wystarczy tylko wrócić, powiedzieć parę słów i my z Olgą znajdziemy się ponownie w naszych prawdziwych ciałach. Ale w tej półgodzinnej rozmowie usłyszałem dostatecznie wiele, by zaakceptować zamianę ciał jako jedyną dobrą odpowiedź na prowokację Ciemności.

W końcu nie można rezygnować z leczenia, dlatego że bolą zastrzyki...

Klucze do mieszkania Olgi leżały w mojej torebce. Tam były też pieniądze i karta kredytowa w maleńkiej portmonetce, kosmetyczka, chusteczka, podpaska — tylko po co ona, przecież to mi się nie powinno przydać, napoczęte opakowanie tik-taków, grzebień, garść drobnych na dnie, lusterko, miniaturowy telefon komórkowy...

Ale puste kieszenie dżinsów zaniepokoiły mnie, miałem wrażenie, że coś zgubiłem. Przez chwilę grzebałem w nich, próbując znaleźć chociażby zapomnianą monetę, ale tylko upewniłem się, że podobnie jak większość kobiet Olga wszystko nosiła w torebce.

Wydawałoby się, że puste kieszenie to z pewnością nie największa strata, jaką dzisiaj poniosłem. Mimo to ten drobiazg wywoływał u mnie rozdrażnienie. Przełożyłem z torebki do kieszeni kilka banknotów i poczułem się pewniej.

Szkoda tylko, że Olga nie nosi odtwarzacza...

—Cześć — podszedł do mnie Garik. — szef wolny?

—U niego... u niego jest Antoni... — odpowiedziałem.

—Coś się stało, Ola? — Garik uważnie patrzył na mnie. Nie wiem, co on wyczuł — obcą intonację, niezgrabne ruchy, nową aurę. Ale jeżeli nawet agent operacyjny, z którym ani ja, ani Olga nigdy specjalnie nie utrzymywaliśmy kontaktów, wyczuwa zmianę — na niewiele się to przydało.

W tym czasie Garik niepewnie, nieśmiało, uśmiechał się. To mnie całkowicie zaskoczyło — nigdy nie zauważyłem, żeby Garik próbował flirtować z pracownicami Patrolu. Miał problemy z zawarciem znajomości nawet ze zwykłymi kobietami i miał kosmicznego pecha w sprawach sercowych.

—Nic wielkiego. Trochę pokłóciliśmy się — odwróciłem się i bez pożegnania ruszyłem w stronę schodów.

Taką przyjęliśmy wersję dla Nocnego Patrolu, na ten mało prawdopodobny przypadek, gdyby wśród nas był ich agent. O ile się orientuję, coś takiego zdarzyło się tylko raz lub dwa w całej historii Patrolu, ale nigdy nie wiadomo... Niech wszyscy uważają, że Borys Ignatjewicz pokłócił się ze swojej starą przyjaciółką.

Przecież są poważne powody. Stuletnie uwięzienie w jego gabinecie, niemożność powrotu do ludzkiej postaci, częściowa rehabilitacja połączona z utratą większości magicznych zdolności. To dostatecznie zrozumiałe powody do obrazy... Jakkolwiek na to patrzeć, nie muszę chociaż udawać koleżanki szefa, byłoby to już całkowitą przesadą.

Rozmyślając o tym, zszedłem na drugie piętro. Trzeba przyznać, że Olga maksymalnie ułatwiła mi życie. Dzisiaj założyła dżinsy, nie garsonkę czy sukienkę, na nogach miałem adidasy, a nie pantofle na wysokim obcasie. Nawet lekki zapach perfum nie był duszący.

Niech żyje moda typu unisex, nawet jeżeli wymyślili ją homoseksualiści...

Wiedziałem, co teraz powinienem robić, wiedziałem, jak mam się zachowywać. A mimo to było trudno. Skręcić nie do wyjścia, ale w boczny korytarz, mało widoczny i cichy.

I znaleźć się w przeszłości.

Mówią, że szpital ma swój, niemożliwy do zapomnienia, zapach. Oczywiście. I nic w tym dziwnego, dziwne by było, gdyby chlorek i ból, autoklawy i rany, szpitalna pościel i jadło bez smaku pozbawione były zapachu.

Ale skąd, powiedzcie, na miłość boską, biorą swój zapach szkoły i uczelnie?

W pomieszczeniach Patrolu uczą tylko kilku przedmiotów. Niektórych rzeczy łatwiej nauczać nocą w kostnicy, — mamy tam swoich ludzi. Inne łatwiej wykładać w terenie. A niektóre za granicą, w trakcie wyjazdów turystycznych, których koszty pokrywa Patrol. Kiedy się uczyłem, odwiedziłem Haiti, Angolę, USA i Hiszpanię.

Mimo wszystko dla niektórych zajęć najlepszym miejscem jest terytorium Patrolu, budynek, który od fundamentów po dach jest chroniony przez magię i zaklęcia ochronne. Przed trzydziestu laty, kiedy Patrol przeniósł się tutaj, przygotowano trzy audytoria, każde na piętnastu słuchaczy. Do dzisiaj nie rozumiem, czego było więcej w tym rozmachu — optymizmu pracowników czy nadmiaru przestrzeni. Nawet wtedy, kiedy ja się kształciłem, a był to bardzo liczny rocznik, wystarczało nam jedno audytorium, a i ono w połowie było puste.

Teraz Patrol kształcił czterech Innych. I tylko co do Swietłany mieliśmy pewność, że zasili nasze szeregi, nie wybierze zwykłego, ludzkiego życia.

Jest tutaj pusto, pusto i cicho. Powoli szedłem korytarzem, zaglądając do pustych audytoriów, których mogłyby zazdrościć nawet najzamożniejsze i najbardziej renomowane uniwersytety. Na każdym stole — notebook, w każdym pokoju ogromny projekcyjny telewizor, szafy pękające od nadmiaru książek... a gdyby te książki zobaczyli historycy, normalni historycy... przeżyliby szok.

Nigdy ich nie zobaczą.

W niektórych znajduje się zbyt dużo prawdy. W innych za mało kłamstw. Ludzie nie powinni tego czytać, dla własnego spokoju. Niech żyją w tej historii, do której przywykli.

Koniec korytarza zamykało olbrzymie zwierciadło, zasłaniające całą szczytową ścianę. Spojrzałem w nie mimochodem — po korytarzu szła, kręcąc biodrami, młoda, piękna kobieta...

Potknąłem się i o mało nie upadłem na podłogę, chociaż Olga zrobiła wszystko, aby ułatwić mi życie, ale punktu ciężkości ciała nie mogła przemieścić. Kiedy zapominałem o mojej obecnej postaci, wszystko szło mniej więcej poprawnie, działały nawyki motoryczne. Ale gdy tylko popatrzyłem na siebie z boku, zaczynały się błędy. Nawet oddech stawał się inny, do płuc nie chciało dotrzeć powietrze...

Podszedłem do ostatnich drzwi. Ostrożnie zajrzałem poprzez szklane drzwi.

Właśnie kończyły się zajęcia.

Dziś tematem była magia gospodarcza, przy stanowisku demonstracyjnym stała przecież Paulina Wasiljewna. Wygląda jak jedna z najstarszych pracownic Patrolu, ale tak nie jest. Odkryto ją i zainicjowano, kiedy miała sześćdziesiąt trzy lata. Kto mógł przewidzieć, że emerytka, dorabiająca sobie w kiepskich, powojennych latach wróżeniem z kart, rzeczywiście ma jakieś zdolności? W dodatku wcale nie słabe, chociaż wąsko wyspecjalizowane.

—Teraz, jeśli wam potrzebne będzie szybkie doprowadzenie swojej odzieży do porządku — przekonywająco mówiła Paulina Wasiljewna — możecie tego dokonać w zaledwie kilka minut. Tylko nie zapomnijcie wcześniej sprawdzić, czy wystarczy mocy. Bo może dojść do sytuacji... wstydliwej.

—Kiedy zegar wybije północ, twoja kareta zamieni się w dynię — głośno powiedział młody chłopak, siedzący obok Swietłany. Nie znałem go, dopiero był drugi lub trzeci dzień na kursie, ale nie podobał mi się od samego początku.

—Właśnie! — z zachwytem powiedziała Paulina, która spotykała się z podobną błyskotliwością praktycznie przy wprowadzaniu każdej nowej grupy uczniów. — Baśnie kłamią w nie mniejszym stopniu niż statystyka! Ale, czasami, można znaleźć w nich ziarenko prawdy.

Podniosła ze stołu doskonale odprasowany, elegancki, choć trochę staromodny smoking. W takim z pewnością pojawiał się w towarzystwie James Bond...

—Kiedy on ponownie stanie się szmatą? — rzeczowo spytała Swietłana.

—Za dwie godziny — odpowiedziała Paulina. Powiesiła smoking na wieszaku i zawiesiła na standzie. — Nie wysilałam się specjalnie.

—A jak długo może pani utrzymać go w formie? Maksymalnie?

—Około doby.

Swietłana kiwnęła i nieoczekiwanie spojrzała w moją stronę. Wyczuła mnie. Uśmiechnęła się, machnęła do mnie ręką. Teraz zauważyli mnie wszyscy.

—Prosimy panią — Paulina skłoniła głowę. — To dla nas wielki honor.

Tak, wiedziała coś o Oldze, czego ja nie wiedziałem. Wszyscy znaliśmy o niej tylko część prawdy, jedynie szef zapewne wiedział wszystko.

Wszedłem, rozpaczliwie próbując mniej kołysać biodrami. Nie pomogło. I chłopak, sąsiad Świetlany, i piętnastoletni wyrostek, który już od pół roku uczęszczał na podstawowy kurs magii, i wysoki, chudy Koreańczyk, który mógł mieć zarówno trzydzieści jak i czterdzieści lat — wszyscy oni wlepiali wzrok we mnie. Ich zainteresowanie było jednoznaczne. Cała atmosfera tajemnicy, która otaczała Olgę, wszystkie plotki i niedomówienia, i to, że była kochanicą szefa-— wszystko razem wywoływało wśród męskiej części Patrolu jednoznaczną reakcję.

—Dzień dobry — powiedziałem. — Nie chciałabym przeszkadzać?

Skupiwszy uwagę na prawidłowym użyciu rodzaju żeńskiego, nie kontrolowałem tonu głosu. I w rezultacie banalny, retoryczny zwrot zabrzmiał zagadkowo i niejasno, jakbym zwracał się do każdego z obecnych oddzielnie. Pryszczaty wyrostek wlepił we mnie swój wzrok, chłopak przełknął ślinę, tylko Koreańczyk był w miarę opanowany.

—Olgo, chce pani coś ogłosić studentom? — zainteresowała się Paulina.

—Muszę porozmawiać ze Swietą...

—Wszyscy są już wolni — oznajmiła Paulina. — Olgo, niech pani zajrzy do nas przy okazji podczas lekcji? Moje lekcje nie zastąpią pani doświadczenia.

—Ależ oczywiście — solennie obiecałem. — Za trzy dni.

Niech potem Olga wykręca się z moich obietnic. Ja przecież muszę cierpieć z powodu jej zalotności i sexappealu...

Razem ze Swietłana poszliśmy do wyjścia. Trzy pary oczu pełnych pożądania wpatrywały się w moje plecy... no, może niezupełnie plecy...

 

Wiedziałem, że Olga i Swietłana są ze sobą blisko. Ich przyjaźń zawiązała się tej nocy, kiedy razem wyjaśnialiśmy jej prawdę o świecie, o Innych, Świetle i Ciemności, Patrolu, Zmroku, kiedy w godzinie świtu, trzymając się z nami za ręce, przeniknęła przez zamknięte drzwi do pomieszczenia polowego sztabu Nocnego Patrolu. Tak, mnie ze Swietłana wiązała mistyczna nić, nasze losy byty splecione. Aleja wiedziałem, zbyt dobrze wiedziałem, że to nie na długo. Swietłana odejdzie daleko, tam, gdzie ja dojść nie mogę, choćbym nawet był magiem pierwszej rangi. Los nas połączył, trzymał silnie, ale tylko do czasu. Za to z Olgą Swietłana po prostu przyjaźniła się, jakkolwiek sceptycznie bym oceniał kobiece przyjaźnie. Nie były razem dzięki Przeznaczeniu. Były wolne.

—Ola, muszę poczekać na Antoniego... — Swietłana wzięła mnie za rękę. To nie był odruch młodszej siostry, szukającej u starszej wsparcia i aprobaty. Zwracała się do niej jak do przyjaciółki. I jeśli Olga toleruje to i traktuje Świetlane jak równą sobie — to znaczy, że przed nią rzeczywiście roztacza się wielka przyszłość...

—Nie warto — powiedziałem. — Swieta, nie warto.

Znowu coś było nie tak — albo w konstrukcji zdania, albo w tonie. Teraz na mnie z zdziwieniem patrzyła Swietłana, ale jej wzrok przypominał zupełnie spojrzenie Garika.

—Wszystko ci wyjaśnię — powiedziałem. — Ale nie teraz i nie tutaj. U ciebie w domu.

Jej mieszkanie dostało silną ochronę, zbyt wiele wysiłku kosztowało Patrol pozyskanie nowej pracowniczki. Szef nawet nie próbował sprzeciwiać się mojej decyzji, że wszystko wyjawię Swietłanie, nastawa! tylko na jedno — tylko u niej w mieszkaniu.

—Dobrze — zdziwienie w oczach Swietłany nie znikło, ale potaknęła głową. — Jesteś pewna, że nie warto czekać na Antoniego?

—Absolutnie — powiedziałem, nie kłamiąc ani trochę. — Weźmiemy samochód?

—Jesteś dzisiaj bez samochodu?

Dureń!

Zupełnie zapomniałem, że Olga nad wszystkie środki transportu przedkłada podarowany jej przez szefa sportowy wóz.

—Mój, oczywiście — powiedziałem, rozumiejąc, że odezwałem się jak idiota. Nie, gorzej, jak idiotka...

Swietłana skinęła głową. Zdziwienie w jej oczach rosło z każdą chwilą.

 

Dobrze chociaż, że umiem prowadzić samochód. Nigdy nie zaznawałem wątpliwej radości posiadania własnego samochodu w megalopolis o beznadziejnych ulicach, ale kursy nasze obejmowały wiele rzeczy. Niektórych przedmiotów uczono zwykłymi metodami, innych z wykorzystaniem magii. Prowadzić samochód uczono mnie jak każdego, ale jeśli pojawiłaby się potrzeba i los rzuciłby mnie do kabiny helikoptera albo samolotu, to wtedy zadziałają nawyki, o których w zwykłych sytuacjach nawet nie pamiętam. W każdym razie, teoretycznie, powinny zadziałać...

Kluczyki do samochodu znalazłem w torebce. Pomarańczowy samochód czekał na parkingu przed budynkiem, pod uważnym okiem ochroniarzy. Drzwiczki były zamknięte, co, biorąc pod uwagę opuszczony dach samochodu, wyglądało trochę śmiesznie.

—Będziesz prowadzić? — spytała Swietłana.

Milcząc skinąłem głową. Usiadłem za kierownicą, uruchomiłem silnik. Olga, jak pamiętam, rusza błyskawicznie, gwałtownie przyspieszając, ale ja tak nie potrafię.

—Olga, z tobą coś nie tak — Swietłana w końcu zdecydowała się wypowiedzieć swoje myśli.

Wyjeżdżając na ulicę, uciąłem:

—Swieta, pogadamy, kiedy dojedziemy do ciebie.

Zamilkła.

Jestem kiepskim kierowcą. Jechaliśmy długo, znacznie dłużej niż należało. Ale Swietłana więcej o nic nie pytała, siedziała, odrzuciwszy głowę do tyłu, patrząc prosto przed siebie. Ni to medytowała, ni to próbowała patrzeć poprzez Zmrok. W korkach kilkakrotnie próbowano zagadnąć do mnie z sąsiednich samochodów, zawsze, bez wyjątków, tylko z najdroższych. Widocznie i nasz wygląd, i nasz samochód tworzyły niewidoczny dystans, który nie każdy zdecydował się przekroczyć. Opuszczano szyby, wysuwały się krótko ostrzyżone głowy, niekiedy, jak niezmienny atrybut, pojawiała się dodatkowo ręka z komórką... Z początku było mi tylko nieprzyjemnie. Potem zaczęło mnie to śmieszyć. A pod koniec przestałem w ogóle na to reagować zjawisko, zachowywałem się tak samo jak Swietłana.

Ciekawe, czy podobne próby zawierania znajomości bawiły Olgę?

Pewnie tak. Po dziesięcioleciach spędzonych w ciele ptaka... po uwięzieniu w szklanej gablocie...

—Ola, dlaczego mnie zabrałaś? Dlaczego nie chciałaś poczekać na Antoniego?

Wzruszyłem ramionami. Pokusa, by odpowiedzieć: „Dlatego, że on jest tutaj, obok ciebie", była silna. A szansa, że nas śledzą, właściwie była minimalna. Samochód też jest otoczony zaklęciami ochronnymi, część z nich odczuwałem, część przekraczała moje zdolności.

Ale wytrzymałem.

Swietłana jeszcze nie przeszła kursu ochrony informacji, który zaczyna się dopiero po trzech miesiącach edukacji. Moim zdaniem należałoby go urządzać wcześniej, ale dla każdego Innego trzeba opracować indywidualny program, a na to trzeba czasu.

Kiedy Swietłana przejdzie tę próbę ognia, nauczy się i milczeć, i mówić. To równocześnie najlżejszy i najtrudniejszy etap nauki. Dają tobie informację — uważnie dawkując, w określonej kolejności. Część usłyszanego jest prawdą, część — kłamstwem. Coś ci przekażą jawnie i bez przymusu, coś powierzą zastrzegając tajemnicę, a co nieco dowiesz się „przypadkowo", podsłuchując, podglądając...

I wszystko, wszystko czego się dowiesz, będzie krążyć w twojej głowie, oddając swój ból i strach, wyrywać się na zewnątrz, rozrywając serce, żądać reakcji — natychmiastowej i intuicyjnej. A na lekcjach opowiedzą wszelkie bzdury, które właściwie są niepotrzebne w życiu Innego. Albowiem najważniejszy test i naukę przeprowadza się w twojej duszy.

Tak naprawdę, rzadko kto odpada po tym etapie — złamany. Jednak to tylko nauka, a nie egzamin. I każdy otrzyma tylko problem o takim poziomie trudności, które może pokonać — przy pełnym wykorzystaniu sił, pozostawiając kawałeczki skóry i plamy krwi na barierze splecionej z drutu kolczastego.

Kiedy kurs przechodzą ci, którzy są tobie bliscy lub chociaż tylko sympatyczni, zaczynasz się męczyć i denerwować. Nagle zauważasz dziwne spojrzenie skierowane w twoją stronę i zaczynasz zgadywać, czego się o tobie dowiedział w ramach swojego kursu twój przyjaciel? Jaką prawdę? Jakie kłamstwa?

I czego dowie się kursant o sobie samym, o otaczającym go świecie, o swoich rodzicach i przyjaciołach?

I pojawi się potrzeba — straszna, nieznośna. Potrzeba udzielenia pomocy. Wyjaśnić, rzucić jakąś aluzję, podpowiedzieć.

Tylko że nikt z tych, którzy przeszli takie szkolenie, nie pozwoli sobie na realizację tej potrzeby. Ponieważ płacąc własnym bólem, nauczysz się właśnie tego: co i kiedy można i należy powiedzieć.

Generalnie, powiedzieć można i trzeba wszystko. Należy tylko prawidłowo wybrać czas, inaczej prawda staje się gorsza od kłamstwa.

—Ola?

—Zrozumiesz — powiedziałem. — Tylko poczekaj.

Spojrzawszy przez Zmrok, dodałem gazu, wciskając się między niezgrabnego jeepa i wielką wojskową ciężarówkę. Chrupnęło, zdarte burtą ciężarówki boczne lusterko — było mi wszystko jedno. Pierwszy przeskoczyłem skrzyżowanie, zapiszczałem oponami na zakręcie, wyskoczyłem na Szosę Entuzjastów.

—On mnie kocha? — nagle spytała Świetlana. — Powiedz, tak czy nie?

Przecież na pewno wiesz...

Wstrząsnęło mną, samochód zachwiał się, ale Swietłana nie zwróciła na to żadnej uwagi. Zadała pytanie nie pierwszy raz, czuję to. Już widać rozmawiały na ten temat, a rozmowa z pewnością była trudna i niedokończona...

—A może kocha się w tobie?

Dosyć. Teraz nie mogę milczeć.

—Antoni bardzo życzliwie odnosi się... do Olgi — mówiłem i o sobie, i o

właścicielce tego ciała, w trzeciej osobie, celowo, żeby to wyglądało jak oschła

obiektywna grzeczność. — Frontowa przyjaźń. Nic więcej.

Jeśli zada Oldze pytanie, jak ta odnosi się do mnie, to obejść się bez kłamstwa będzie znacznie trudniej.

Ale Swietłana milczała. A po minucie dotknęła mojej ręki na moment... jakby prosząc o wybaczenie.

Teraz ja nie wytrzymałem i spytałem:

—Dlaczego pytasz?

Odpowiedziała szybko, bez wahania:

—Nic nie rozumiem. Antoni bardzo dziwnie się zachowuje. Czasami wydaje mi się, że szaleje za mną, a czasami — że jestem dla niego jedną z setek znanych mu Innych. Frontowy przyjaciel.

—Splot okoliczności — krótko odpowiedziałem.

—Co?

—Jeszcze tego nie przerabialiście, Swieta.

—W takim razie wyjaśnij!

—Rozumiesz... —prowadziłem samochód coraz szybciej i szybciej, to z pewnością zaczęły działać motoryczne nawyki cudzego ciała. — Rozumiesz, kiedy szedł do ciebie do domu, po raz pierwszy...

—Wiem, że uległam ingerencji. Mówił mi o tym — ucięła Swietłana.

—Nie o to chodzi. Ingerencja została zlikwidowana, kiedy opowiedziano ci prawdę. Ale kiedy nauczysz się odczytywać przeznaczenie... a z pewnością się tego nauczysz, i to znacznie lepiej ode mnie... zrozumiesz.

—Mówiono nam, ze Przeznaczenie jest niepewne.

—Przeznaczenie jest wielowariantowe. Idąc do ciebie, Antoni wiedział, że jeśli odniesie sukces, pokocha ciebie.

Świetlana milczała. Wydawało mi się, że jej policzki z lekka się zaróżowiły, ale możliwe, że wywołał to wdzierający się do samochodu wiatr.

—I co z tego?

—Czy ty wiesz co to jest? Być skazanym na miłość?

—A czy nie jest tak zawsze? — Świetlana zadrżała z niezadowolenia. — Kiedy ludzie się kochają, kiedy znajdują się pośród tysięcy, milionów... Przecież to zawsze — Przeznaczenie!

I znowu wyczułem w niej tę, już zaczynającą znikać, bezgranicznie naiwną dziewczynę, która nienawidzić potrafiła — tylko siebie samą...

—Nie. Swieta, słyszałaś o takiej analogii... miłość — to kwiatek?

—Tak.

—Kwiatek można wyhodować, Swieta. Albo kupić. Albo go nam podarują-

—Antoni — kupił?

—Nie — powiedziałem, chyba zbyt ostro... — Otrzymał w prezencie. Od losu.

—I co z tego? Jeśli to miłość?

—Swieta, cięte kwiaty są piękne. Ale krótko żyją. One już umierają, kiedy je nawet pieczołowicie wstawiamy w kryształowy wazon ze świeżą wodą.

—On boi się mnie kochać — w zamyśleniu powiedziała Swietłana. — Tak? A ja się nie bałam -— ponieważ nie wiedziałam o tym...

Podjechałem już do domu, lawirując między zaparkowanymi samochodami. Były to w większości żiguli i moskwicze. To nie jest luksusowa dzielnica.

—Po co ja ci to wszystko powiedziałam? — spytała Swietłana. — Dlaczego domagałam się odpowiedzi? I skąd znasz odpowiedzi, Olgo? Tylko dlatego,

że masz czterysta czterdzieści trzy lata?

Zadrżałem, usłyszawszy liczbę. Tak, bogate doświadczenie życiowe. Bardzo bogate.

W następnym roku Olga będzie obchodziła szczególny jubileusz.

Chciałbym mieć nadzieję, że moje ciało, choćby tylko w jednej czwartej tek pięknego wieku, zachowa tak świetną formę.

—Chodźmy.

Samochód zostawiłem bez żadnej opieki. Wszystko jedno, żadnemu człowiekowi do głowy nie przyjdzie go ukraść — zaklęcia ochronne są pewniejsze od jakiejkolwiek sygnalizacji. Milcząc weszliśmy ze Świetlaną do jej mieszkania.

Coś tu się zmieniło. Świetlana odeszła z pracy, ale jej stypendium i „dodatek za przenosiny", wypłacane każdemu Innemu przy inicjacji, wielokrotnie przekraczały jej lekarskie pobory. Zmieniła telewizor... nie wiem tylko, kiedy znajduje czas, aby go oglądać. Wspaniały, szerokoekranowy, zbyt duży jak na jej mieszkanie. Zabawnie było patrzeć na tę nieoczekiwanie obudzoną skłonność do wygodnego życia. Na początku zjawia się u wszystkich, pewnie jako reakcja obronna. Kiedy świat dookoła się rozpada, kiedy dawne lęki i strachy znikają, na ich miejsce pojawiają się inne, jeszcze bardziej niezrozumiale i żałosne. Każdy zaczyna realizować jakieś marzenia z poprzedniego życia, jeszcze niedawno zupełnie nierealne. Jeden hula po restauracjach, drugi kupuje drogi samochód, inny nosi odzież tylko „haute-couture". Trwa to zazwyczaj niezbyt długo. Nawet nie dlatego, że w Patrolu nie zostanie się milionerem. Same potrzeby, jeszcze wczoraj będące tak nieodzownymi, zaczynają obumierać, odchodzić w przeszłość. Na zawsze.

—Olga?

Świetlana patrzyła mi w oczy. Westchnąłem, zbierając siły w sobie:

—Nie jestem Olgą.

Milczenie.

—Nie... mogłem powiedzieć ci wcześniej. Tylko tutaj. Twoje mieszkanie jest zabezpieczone przed obserwacją tych z Ciemności.

—„Nie mogłem"? Przejrzała od razu.

—Nie mogłem — powtórzyłem. — To tylko ciało Olgi.

—Antoni? Skinąłem.

Jak my głupio teraz wyglądamy!

Dobrze jednak, że Świetlana przywykła już do różnych niespodzianek. Od razu uwierzyła. —Łobuz!

Powiedziała to z taką intonacją, która lepiej pasowałaby do arystokratki Olgi. I policzek, który otrzymałem, nie odbiegał od zwyczajów tej sfery. Nie bolało, ale było mi wstyd.

—Za co? — spytałem.

—Za to, że podsłuchiwałeś cudzą rozmowę! — wypaliła Świetlana.

Odpowiedziała w pośpiechu, ale zrozumiałem. Uniosła raz jeszcze rękę, a ja, łamiąc chrześcijańskie przykazanie, uchyliłem się od drugiego policzka.

—Swieta, obiecałem uważać na to ciało!

— Aleja nie!

Świetlana głęboko oddychała, zagryzła wargi, oczy jej płonęły. W takiej złości jej jeszcze nie widziałem, i nawet nie podejrzewałem, że taka jest w ogóle możliwa. Ale co ją tak rozłościło?

—A więc boisz się kochać cięte kwiaty? — Swietłana powoli napierała na mnie. —To dlatego?

W końcu zrozumiałem. Nie od razu, co prawda.

—Wynoś się! Wynoś się stąd!

Cofałem się i już oparłem się plecami o drzwi. Ale nie zdążyłem się zatrzymać, kiedy zatrzymała się Swietłana. Kiwając głową, wypaliła:

—I zostań w tym ciele! Lepiej do ciebie pasuje... żaden z ciebie facet,

szmata!

Milczałem. Milczałem, ponieważ widziałem już, jak wszystko dalej się potoczy, jak będzie wyglądała cała przyszłość. Widziałem, jak rozplątują się przed nami linie prawdopodobieństw, jak tka swoje drogi kpiący los.

I kiedy Swietłana zapłakała, w jednej chwili tracąc swój bojowy nastrój, i zasłoniła twarz rękoma, i kiedy objąłem ją, a ona od razu rozełkała się na moim ramieniu, wewnątrz mnie było pusto i zimno. Przenikliwie zimno, jakbym znowu stał na zaśnieżonym dachu, w porywach mroźnego wiatru.

Swietłana jest jeszcze człowiekiem. Jeszcze wielu rzeczy nie rozumie, nie pojmuje dokąd prowadzi droga, po której sądzone nam pójść. I tym bardziej nie widzi, że ta droga rozwidla się i rozchodzi w różnych kierunkach.

Miłość to szczęście, ale tylko wtedy, kiedy wierzysz, że będzie wieczna. I nawet jeśli za każdym razem okaże się to kłamstwem, jedynie taka wiara daje miłości siłę i radość.

A Swietłana chlipała na moim ramieniu.

Wiele wiedzy — wiele smutków. Chciałbym nie znać nadchodzącej przyszłości! Nie znać — i kochać, nie patrząc w przyszłość, jak zwykły, śmiertelny człowiek.

...Ale mimo wszystko szkoda, że nie jestem teraz w swoim ciele.

Gdyby ktoś nas obserwował, mogłoby mu się wydawać, że dwie nierozłączne przyjaciółki zdecydowały się spędzić spokojny wieczór przed telewizorem, nad herbatą z konfiturami, z butelką wytrawnego wina i rozmowami o trzech wiecznych tematach: chłopy — bydlęta, nosić — nie mam co, a najważniejsze —jak się odchudzić.

—Ty naprawdę lubisz bułki? — ze zdziwieniem spytała Świetlana.

—Lubię. Z masłem i konfiturami — rzekłem pochmurnie.

—Wydaje mi się, że ktoś obiecał dbać o to ciało.

—A co złego robię? Możesz mi wierzyć, cały organizm się zachwyca.

—No-no — odezwała się Swietłana. — Dowiedz się też od Olgi, jak ona dba o figurę.

Zawahałem się, ale mimo to rozciąłem kolejną bułkę na połówki i posmarowałem je, nie żałując sobie, konfiturami.

—A komu przyszła do głowy ta genialna idea schowania ciebie w ciele kobiety?

—Wydaje się, że szefowi.

—Nie wątpię.

—Olga to podtrzymała.

—No, pewnie... Borys Ignatjewicz to dla niej pan i władca.

Co do tego to miałem pewne wątpliwości, jednak zmilczałem. Swietłana wstała, poszła do szafy. Otworzyła ją, w zamyśleniu spojrzała na wieszaki.

—Szlafroczek nałożysz?

—Co? — zakrztusiłem się bułką.

—A co? Będziesz tak chodził po mieszkaniu? Te dżinsy na tobie pękają. Przecież to niewygodne.

 

—A żadnego dresu nie znajdziesz? — żałośnie spytałem. Swietłana spojrzała na mnie szyderczo, ale potem zmiłowała się:

—Znajdzie się.

Prawdę mówiąc, coś podobnego wolałbym zobaczyć na kimś innym. Na Swietłanie, na przykład. Króciutkie białe szorty i bluzka. Ni to w tenisa pograć, ni to zacząć drobić truchcikiem.

—Przebieraj się.

—Swieta... Nie sądziłem, że cały wieczór spędzimy w mieszkaniu.

—Nieważne. I tak się przyda, a więc trzeba sprawdzić, czy pasuje ten rozmiar. Przebieraj się, a ja pójdę nastawić wodę na herbatę.

Swietłana wyszła, a ja powoli ściągnąłem dżinsy. Zacząłem rozpinać bluzkę, mając kłopoty ze znalezieniem, nieznanych, bardzo drobnych guziczków, potem z nienawiścią spojrzałem na siebie w lustro.

Sympatyczna dziewczyna, nie ma co mówić. Od razu można fotografować do magazynu softcore.

Cierpliwie przebrałem się i usiadłem na kanapie. W telewizji leciała jakaś opera mydlana — straszne, że Świetlana włączyła ten kanał. Zresztą, na pozostałych zapewne było to samo...

—Świetnie wyglądasz. — Swieta, proszę, nie trzeba — poprosiłem. — I bez tego mi duszno.

—Dobrze, wybacz — szybko zgodziła się, siadając obok. — Co powinniśmy teraz robić?

—My? — z lekkim naciskiem powtórzyłem.

—Tak, Antoni. Przecież nie przyszedłeś tu tak sobie.

—Muszę powiedzieć, w jakie kłopoty się wpakowałem.

— Przypuśćmy. Ale skoro szef... — słowo „szef” Świetłana potrafiła wymówić jakoś z nadzwyczajnym smaczkiem, z szacunkiem i ironią jednocześnie — pozwolił tobie ujawnić mi... Widać, mam tobie pomóc. Chociażby tylko dlatego, że tak zdecydowało Przeznaczenie... — nie wytrzymała. Poddałem się.

—Nie wolno mi pozostawać samemu. Ani na minutę. Ciemność celowo poświęca swoje pionki albo je zabijając, albo pozwalając im zginąć. A za mordercę mam być uznany ja.

—Wrabiają?

—Tak. Dokładnie. Jeśli ta prowokacja jest skierowana przeciw mnie, to teraz dojdzie do jeszcze jednego zabójstwa. I to wtedy, kiedy ja... no, ich zdaniem, oczywiście... nie będę miał alibi.

Swietłana patrzyła na mnie, podpierając podbródek rękoma. Powoli pokiwała głową:

— I wtedy ty wyskoczysz z tego ciała jak diabełek z pudełka. Okaże się, że W żaden sposób nie mogłeś dokonać tych seryjnych zabójstw... Wróg zostanie skompromitowany.

—Mhm...

—Wybacz... jestem dopiero od niedawna w Patrolu, może czegoś nie rozumiem...

Zaniepokoiłem się. Swietłana, zamilkłszy chwilkę, kontynuowała:

—Wtedy... kiedy to wszystko zdarzyło się ze mną... Jak to wtedy było? Ciemność próbowała mnie inicjować. Wiedzieli, że Nocny Patrol to zaobserwuje, i nawet doszli do tego, że ty możesz interweniować i pomóc.

—Tak.

—Dlatego rozegrano kombinację, poświęcono kilka figur, stworzono kilka fałszywych ośrodków siły. I Nocny Patrol początkowo chwycił przynętę.

Gdyby szef nie zaplanował swojej kontrkombinacji, gdybyś ty nie zaczął atakować, na nic nie zwracając uwagi...

—Byłabyś teraz moim wrogiem — powiedziałem. — Studiowałabyś dzisiaj w Dziennym Patrolu.

—Nie o tym chciałam mówić, Antoni. Jestem wdzięczna i tobie, i całemu Patrolowi, tobie przede wszystkim... Tylko teraz nie o tym chciałam.... Zrozum, to, co teraz opowiedziałeś, jest tak samo prawdopodobne jak tamta historia. Jak wszystko dokładnie tam pasowało? Parka wampirów-kłusowników. Chłopiec o dużych zdolnościach Innego. Dziewczyna z ogromnym czarnym wirem. Globalna klęska wisząca nad miastem.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Patrzyłem na nią i czułem, jak policzki mi czerwienieją. Dziewczyna, która jeszcze nie przeszła nawet jednej trzeciej kursu podstawowego, nowicjusz w naszych sprawach, analizuje w mojej obecności sytuację tak, jak ja to powinienem był zrobić...

—Co teraz się dzieje? — Świetlana nie zauważyła, że coś mnie dręczy. — Seryjny zabójca likwiduje tych z Ciemności. Ty znajdujesz się na liście podejrzanych. Szef natychmiast wykonuje podstępny i sekretny ruch: ty z Olgą zamieniacie się ciałami. Tak, tylko czy ten ruch jest rzeczywiście taki? Sądzę, że praktyka zamieniania ciała jest dosyć popularna. Borys Ignatjewicz przecież niedawno po nią sięgnął, prawda? Czy on kiedykolwiek stosował ten sam podstęp dwa razy z rzędu? Przeciw temu samemu przeciwnikowi?

—Nie wiem. Swieta, nikt mnie nie wtajemnicza w detale operacyjne.

—W takim razie rusz głową. I jeszcze jedno. Czy naprawdę Zawulon jest takim prymitywnym, mściwym histerykiem? Przecież ma już setki lat, prawda? Od dawna jest dowódcą Dziennego Patrolu. Jeśli temu maniakowi...

—Dzikusowi.

—Jeśli Dzikusowi od kilku lat jawnie pozwalają buszować po ulicach Moskwy, przygotowując prowokację, to rzeczywiście szef Dziennego Patrolu będzie tracił taki skarb, na taki drobiazg? Wybacz Antoni, ale powiedzmy sobie szczerze — nie jesteś zbyt ważnym celem.

—Rozumiem. Jestem magiem piątej rangi... oficjalnie. Ale szef powiedział, że tak naprawdę mogę pretendować do trzeciej rangi.

—Biorąc nawet to pod uwagę.

Spojrzeliśmy sobie w oczy i rozłożyłem ręce:

—Poddaję się. Na pewno masz rację. Ale opowiedziałem tylko to, co wiem.

I żadnych innych wariantów nie widzę.

—To znaczy, że będziesz wypełniał polecenia? Chodzić w spódniczce ani na minutę nie pozostając sam?

—Wstępując do Patrolu wiedziałem, że tracę część wolności.

—Część — Świetlana parsknęła. — Dobrze powiedziane. W porządku, ty wiesz lepiej... Rozumiem, że noc spędzimy razem?

Skinąłem głową:

—Tak. Ale nie tutaj. Dla mnie lepiej, jeżeli będę przebywał wśród ludzi.

—A sen?

—Nie spać kilka nocy to nie problem — wzruszyłem ramionami. — Sądzę, że ciało Olgi jest wytrenowane nie gorzej od mojego. Przez ostatnie kilka miesięcy prowadziła wielkoświatowe życie.

—Antoni, mnie nie nauczono jeszcze tych sztuczek. Kiedy mam spać?

—Za dnia. Na zajęciach.

Skrzywiła się. Wiedziałem, że Świetlana zgodzi się, to było nie do uniknięcia. Jej charakter nie pozwoliłby na to — nie odmówiłaby pomocy nawet przygodnie poznanemu człowiekowi. Ja, mimo wszystko, nie byłem takim.

—Pójdziemy do „Maharadży" — zaproponowałem.

—Co to?

—Hinduska restauracja, bardzo porządna.

—Czynna do rana?

—Nie, niestety. Ale pomyślimy, dokąd pójść potem.

Świetlana patrzyła na mnie tak długo, że przeniknęła moją wrodzoną grubą skórę. Co ja znowu zrobiłem nie tak?

—Antoni, dziękuję ci — z uczuciem powiedziała Swietłana. — Ogromnie. Zaprosiłeś mnie do restauracji. Czekałam na to już dwa miesiące.

Podniosła się, podeszła do szafy, otwarła ją, z zamyśleniem spojrzała na rozwieszoną odzież.

—Ale dla ciebie nic porządnego nie znajdę — zauważyła. — Będziesz musiał znowu wbić się w dżinsy. Wpuszczą ciebie do restauracji?

— Powinni—niezbyt pewnie powiedziałem. W skrajnym przypadku można będzie wywrzeć lekki „nacisk" na personel...

— Jeśli trzeba, poćwiczę oddziaływania — jakby odczytawszy moje myśli— Powiedziała Swietłana. — Zmuszę, żeby przepuścili. Przecież to będzie dobry uczynek?

—Oczywiście.

—Wiesz, Antoni — Swietłana zdjęła z wieszaka sukienkę, przymierzyła, wyciągnęła beżową garsonkę. — Zawsze mnie zadziwiała umiejętność pracowników Patrolu wyjaśniania jakiegokolwiek oddziaływania na rzeczywistość interesem Dobra i Światła.

—Wcale nie każdego! — oburzyłem się.

—Każdego, każdego. Jak trzeba będzie i napad na bank stanie się dobrym uczynkiem, a nawet zabójstwo.

—Nie.

—Taki jesteś pewny? A ile razy musiałeś oddziaływać na świadomość ludzi? A nawet nasze spotkanie —zmusiłeś mnie przecież do uznania ciebie za starego znajomego. Często wykorzystujesz możliwości Innego w życiu codziennym?

—Często. Ale...

—Wyobraź sobie, idziesz po ulicy. Na twoich oczach dorosły człowiek bije dziecko. Co zrobisz?

—Jeśli pozostał mi limit oddziaływania... — wzruszyłem ramionami. — Przeprowadzę reedukację To przecież jasne.

—I jesteś pewny, że tak powinno być? Nie analizując, nie wnikając w sprawę? A jeśli dziecko jest słusznie karane? Jeśli ta kara uchroni je w przyszłości od wielkich kłopotów, że nie wyrośnie z niego zabójca i bandyta? Ty zaś mówisz o reedukacji...

—Swieta, mylisz się.

—Co do czego?

—Jeśli nawet nie będę miał limitu na parapsychologiczne oddziaływanie — i tak nie pozostanę obojętny.

Świetlana parsknęła:

—I będziesz pewny swojej racji? Gdzie jest granica?

—Granicę każdy określa samodzielnie. Tego się nabywa. Spojrzała na mnie w zamyśleniu:

—Antoni, przecież takie pytania zadaje na pewno każdy nowicjusz. Prawda?

—Prawda — uśmiechnąłem się.

—I przywykłeś już do udzielania na nie odpowiedzi, masz zestaw gotowych odpowiedzi, sofizmatów, przykładów z historii, analogii...

—Nie, Swieta. Nie o to chodzi. Po prostu takich pytań ci z Ciemności wcale nie zadają.

—Skąd o tym wiesz?

—Mag Ciemności może leczyć, mag Światła może zabijać — powiedziałem. — To prawda. Wiesz, na czym polega cała różnica między Światłem i Ciemnością?

—Nie wiem. Tego nas nie uczą... z jakiegoś powodu. Pewnie trudno określić?

—Całkiem łatwo. Jeśli najpierw myślisz o sobie, o swojej pomyślności —twoja droga wiedzie w Ciemność. Jeśli myślisz o innych — ku Światłu.

—I długo trzeba tam iść? Ku Światłu?

—Cały czas.

—Przecież to tylko słowa, Antoni. Żonglerka słowami. Co mówi doświadczony stronnik Ciemności nowicjuszowi? Pewnie takie same piękne i stosowne słowa?

—Tak. O wolności. O tym, że każdy zajmuje w życiu to miejsce, na które zasługuje. O tym, że jakiekolwiek współczucie poniża, że prawdziwa miłość jest ślepa, że prawdziwe dobro nie wymaga wsparcia, że prawdziwa wolność — to wyzwolenie od wszystkich.

—To nieprawda?

—Nie — kiwnąłem przecząco głową. — To także tylko część prawdy. Swieta, nie możemy dokonać wyboru prawdy absolutnej. Prawda ma zawsze dwa oblicza. Mamy jedynie prawo do odrzucenia tego kłamstwa, które jest bardziej nieprzyjemne. Wiesz, co mówię za pierwszym razem nowicjuszom o Zmroku? Wchodzimy w niego, aby otrzymać siły. A zapłatą za wejście jest zrzeczenie się praw do części prawdy, której nie chcemy zaakceptować. Ludzie mają prostszy wybór. Milion razy prostszy, ze wszystkimi ich nieszczęściami, problemami, kłopotami, które dla Innych w ogóle nie istnieją. Przed ludźmi nie staje wybór — mogą być i dobrymi, i złymi, wszystko zależy od momentu, od środowiska, od przeczytanej poprzedniego dnia książki, od zjedzonego na obiad befsztyka. Oto dlaczego tak prosto nimi można kierować — nawet najgorszego łajdaka łatwo skierować ku Światłu, a najlepszego i szlachetnego człowieka — popchnąć ku Ciemności. My dokonaliśmy wyboru.

—Ja przecież też dokonałam, Antoni. Ja już wchodziłam w Zmrok.

—Tak.

—Dlaczego w takim razie nie rozumiem, gdzie jest granica, w czym leży różnica między mną i jakąkolwiek wiedźmą, chodzącą na czarne msze? Dlaczego ja zadaję takie pytania?

—Zawsze będziesz je zadawać. Z początku głośno. Potem — sama sobie. To nie minie nigdy. Gdybyś chciała się pozbyć tych męczących pytań — wybrałabyś nie tę stronę.

—Wybrałam to, co chciałam.

— Wiem. I dlatego cierp.

—Całe życie?

—Tak. Będzie długie, ale i tak nigdy nie przywykniesz. Nigdy nie unikniesz pytań, czy właściwy był każdy zrobiony krok.

 


Дата добавления: 2015-11-14; просмотров: 76 | Нарушение авторских прав


<== предыдущая страница | следующая страница ==>
Rozdział 1| Rozdział 3

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.073 сек.)