Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

Rozdział 7

Rozdział piąty | Rozdział 6 | Rozdział 7 | Rozdział 8 | HISTORIA DRUGA | Rozdział 1 | Rozdział 2 | Rozdział 3 | Rozdział 4 | Rozdział 5 |


Читайте также:
  1. Rozdział 1
  2. Rozdział 1
  3. Rozdział 1
  4. Rozdział 2
  5. Rozdział 2
  6. Rozdział 2
  7. Rozdział 3

Najpierw rozpoznał samochód.

Potem — wysiadającego z niego Dzikusa.

Ogarnął go żal, ciężka i bezgraniczna żałość. To był mężczyzna, który mnie uratował, kiedy w postaci Olgi uciekałem z „Maharadży".

Czy powinienem się był domyśleć? Pewnie tak... gdybym miał trochę więcej doświadczenia, więcej czasu, więcej zimnej krwi. Kobieta, która jechała z nim... wystarczyło tylko spojrzeć na aurę, Świetlana przecież opisała ją bardzo szczegółowo. Mogłem rozpoznać. Mogłem zakończyć grę jeszcze w samochodzie.

Ale — jak ją zakończyć?

Zanurzyłem się w Zmroku, kiedy Dzikus spojrzał w moją stronę. Wydaje się, że to zadziałało, ruszył dalej, do klatki schodowej, w której kiedyś siedziałem przy zsypie i dyskutowałem z białą sową.

Dzikus szedł zabić Igora. Wszystko jest tak, jak myślałem. Wszystko jest tak, jak przewidział Zawulon. Pułapka była przede mną, silnie naciągnięta sprężyna zaczynała ściskać się. Wystarczyło zrobić krok i ucieszyć Dzienny Patrol zakończoną pomyślnie operacją.

A gdzie ty jesteś, Zawulonie?

Zmrok dał mi czas. Dzikus ciągle szedł w stronę domu, niespiesznie przestawiając nogi, a ja rozglądałem się, szukając dookoła sług Ciemności. Albo ich śladów, oddechów, cieni...

Ciśnienie magii wokół mnie było nadzwyczaj silne. Tutaj schodziły się warianty rzeczywistości, rwące się w przyszłość. Skrzyżowanie stu dróg, punkt, w którym świat decyduje się, dokąd dalej pójdzie. Nie z mojego powodu, Dzikusa czy chłopca. My wszyscy jesteśmy tylko częścią pułapki. Statystami, jednemu nakazano powiedzieć.Jedzenie podano”, drugiemu odegrać upadek, trzeciemu — z hardo podniesioną głową wstąpić na szafot. Ten punkt Moskwy stał się areną niewidzialnej bitwy. Aleja nie widziałem Innych — ani tych z Ciemności, ani tych ze Światła. Tylko Dzikusa, ale nawet teraz nie był odbierany jako Inny — jedynie na jego piersi iskrzył się skrzep Mocy. Z początku pomyślałem, że widzę serce. Potem zrozumiałem, że to broń, ta sama, którą zabija tych z Ciemności.

Co tu się dzieje, Zawulonie? Ogarnęła mną głupie uczucie obrazy. Przyszedłem! Wstępuję w twoją pułapkę... patrz, noga już wstawiona, zaraz wszystko się stanie... gdzie jesteś?

Albo Zawulon ukrył się tak doskonale, że nie wystarczało moich mocy, aby go odkryć... Albo go tutaj w ogóle nie było!

Przegrywałem. Przegrywałem jeszcze przed finałem, ponieważ nie mogłem zrozumieć taktyki wroga. Tu powinna być pułapka, przecież ci z Ciemności powinni zniszczyć Dzikusa, zaraz po tym, gdy zabije Igora...

Jak zabije?

Przecież już jestem tutaj. Wyjaśnię mu wszystko, co się dzieje, opowiem o Patrolach, które wzajemnie się obserwują, o Traktacie, który zmusza nas do zachowywania neutralności, o ludziach i Innych, o świecie i Zmroku. Opowiem mu wszystko, tak jak opowiadałem Swietłanie, i on zrozumie...

Zrozumie?

A jeśli on naprawdę nie umie dostrzec Światła!

Świat dla niego to szare, bezmózgie owcze stado. Ci z Ciemności — to wilki, które krążą dokoła, wyłapując co tłustsze owieczki. A on sam — pies-stróż. Niezdolny do dostrzeżenia pasterzy, oślepiony strachem i wściekłością, rzucający się we wszystkich kierunkach, jeden przeciw wszystkim.

Nie uwierzy, nie pozwoli sobie uwierzyć...

Rzuciłem się naprzód, ku Dzikusowi. Drzwi klatki były już otwarte i Dzikus rozmawiał z Igorem. Dlaczego wyszedł, o tej późnej porze, ten głupi chłopak, który dobrze już wie, jakie siły rządzą naszym światem? Czyżby Dzikus był zdolny zwabiać swoje ofiary?

Mówić do niego nie ma sensu. Muszę napaść na niego ze Zmroku. Obezwładnić. I dopiero potem objaśnić wszystko!

Zmrok zabrzmiał tysiącem piskliwych odgłosów, kiedy w biegu wyrżnąłem o niewidzialną barierę. O trzy kroki od Dzikusa, już podnoszącego rękę do ciosu. Uderzyłem o przezroczystą ścianę, rozpłaszczyłem się na niej i powoli osunąłem się na ziemię, trzęsąc głową, w której wszystko dzwoniło.

Źle. Och, jak źle! Nie rozumie sensu mocy. Jest magiem-samoukiem, psychopatą po stronie Dobra. Ale kiedy bierze się za robotę, otacza się magiczną barierą. Nieświadomie, ale mi od tego wcale nie jest lżej.

Dzikus coś powiedział Igorowi. I wyciągnął rękę spod poły marynarki.

Drewniany kindżał. Coś kiedyś słyszałem o tych czarach, jednocześnie naiwnych i mocarnych, ale teraz nie czas na wspominanie.

Wyśliznąłem się ze swojego cienia, wszedłem w ludzki świat i skoczyłem Dzikusowi na plecy.

Maksyma przewrócono, kiedy podniósł kindżał. Świat dookoła już zdążył zszarzeć, ruchy chłopca stały się powolne — widział, jak spokojnie zamykają się powieki, ostatni raz przed tym, zanim szeroko rozewrą się od bólu. Noc przekształciła się w zmierzch, w podium, na którym przywykł ogłaszać wyrok i wykonywać karę, na którym nic go nie mogło zatrzymać.

A jednak zatrzymali go. Przewrócili, rzucili na asfalt. W ostatniej sekundzie Maksym zdążył wyciągnąć rękę, wykonać przewrót, podnieść się.

Na scenie pojawiła się trzecia osoba. Jak Maksym go nie zauważył? Jak on się podkradł — do niego, zajętego ważną sprawą, zawsze odgrodzonego od widzów i zbędnych uczestników najczystszą w świecie mocą, tą, która wiodła go do walki?

Mężczyzna — młody, chyba trochę młodszy od Maksyma. W dżinsach, swetrze, z torbą przewieszoną przez ramię — to on go teraz niedelikatnie przewrócił, przez ramię. I ma pistolet w ręce!

Kiepsko...

— Zatrzymaj się — powiedział mężczyzna, jakby Maksym chciał uciekać. — Wysłuchaj mnie.

Przypadkowy przechodzień, który potraktował go jak banalnego maniaka? A pistolet, i jak zręcznie się podkradł, że pozostawał niewidoczny? Komandos w cywilu? Taki by strzelał albo dobił, nie pozwolił podnieść się z ziemi.

Maksym wpatrywał się w nieznajomego, umierając z ciekawości. Jeśli to jeszcze jeden z Ciemności... nigdy jeszcze nie napotkał dwu jednocześnie.

Ale Ciemności nie było. Nie było! Całkiem nie było!

—Kim jesteś? — spytał Maksym, prawie zapomniawszy o chłopaczku-magu. Ten powoli podszedł do nieoczekiwanego ratownika.

—Pracownik Patrolu. Antoni Gorodecki, Nocny Patrol. Posłuchaj mnie.

Wolną ręką Antoni złapał chłopca i schował za plecy. Aluzja była w pełni zrozumiała.

—Nocny Patrol? — Maksym ciągle jeszcze próbował znaleźć w nieznajomym jakiś ślad Ciemności. Ale nie znajdował — i to go wystraszyło jeszcze bardziej. — Jesteś z Ciemności?

On nic nie rozumiał. Próbował mnie sondować — czułem to przenikliwe, nie do powstrzymania, ale równocześnie nieumiejętne przeszukanie. Nawet nie wiem, czy dałoby się przed nim zamknąć. W tym człowieku albo Innym, w tym wypadku oba te określenia były niesprzeczne, czuło się jakąś pierwotną siłę, szaleńczy, fanatyczny nacisk. Nie zamykałem się.

—Nocny Patrol? Jesteś z Ciemności?

—Nie. Jak się nazywasz?

—Maksym — Dzikus powoli podchodził bliżej. Wpatrywał się w mnie, jakby wyczuwał, że już spotkaliśmy się, tylko miałem inny wygląd. — Kim jesteś?

—Pracownikiem Nocnego Patrolu. Wszystko ci wyjaśnię, wysłuchaj mnie. Ty jesteś magiem Światła.

Twarz Maksyma zadrżała, skamieniała.

—Zabijasz tych z Ciemności. Wiem o tym. Dzisiaj rano zabiłeś dziewczynę-wilkołaka. Wieczorem, w restauracji, wykończyłeś maga Ciemności.

—Ty... też?

Możliwe, że mi się wydawało. A może naprawdę w jego głosie naprawdę pojawiła się nadzieja. Demonstracyjnie wsunąłem pistolet do kabury.

—Jestem magiem Światła. Co prawda niezbyt silnym. Jednym z setek w Moskwie. Jest nas wielu, Maksymie.

Jego oczy się rozszerzyły i zrozumiałem, że trafiłem w cel. Nie był szaleńcem, który wyobraża sobie, że jest supermanem i jest dumny z tego. Pewnie niczego tak nie pragnął w życiu, jak spotkać towarzysza broni.

—Maksymie, nie dostrzegliśmy ciebie na czas — powiedziałem. Czyżby udało się wszystko załatwić pokojowo, bez przelewania krwi, bez bezsensownej bójki dwóch magów Światła? — To nasza wina. Podjąłeś walkę w pojedynkę, narobiłeś szkód. Maksymie, wszystko jeszcze można naprawić. Przecież nie słyszałeś o Traktacie...

Nie słuchał mnie, miał gdzieś jakiś tam nieznany Traktat. To, że nie jest sam, było dla niego najważniejsze.

—Walczycie z Ciemnością?

—Tak.

—Wielu was?

—Tak!

Maksym znowu spojrzał na mnie i znowu przenikliwy oddech Zmroku błysnął w jego oczach. Próbował dostrzec kłamstwo, zobaczyć Ciemność, Zło i nienawiść — tylko tyle przecież potrafił.

—Przecież nie jesteś z Ciemności — prawie żałośnie powiedział. — Widzę to. A nigdy się nie pomyliłem!

—Jestem z Patrolu — powtórzyłem. Rozejrzałem się — nikogo dookoła nie było. Coś odstraszało ludzi. Pewnie to była jakaś część zdolności Dzikusa.

—Ten chłopak...

—Też jest Innym — szybko odpowiedziałem. — Jeszcze się nie określił, czy stanie po stronie Światła czy...

Maksym zaprzeczył głową:

—On już jest w Ciemności.

Spojrzałem na Igora. Chłopak powoli podniósł oczy.

—Nie — powiedziałem.

Aura była dobrze widoczna —jaskrawa czysta tęcza, zmieniająca się, zwykła u bardzo malutkich dzieci, ale nie u prawie dorosłych podrostków. Własny los, nieokreślona przyszłość.

—Z Ciemności — Maksym pokiwał głową. — Nie widzisz? Ja się nie mylę, nigdy. Zatrzymałeś mnie i nie dałeś zlikwidować wysłannika Ciemności.

Na pewno nie kłamał. Dano mu niewiele — ale za to szczodrze. Maksym potrafi widzieć Ciemność, wyszukiwać najbardziej drobne jej piętna w cudzych duszach. Nawet więcej, właśnie taką powstającą iskierkę Ciemności widzi najwyraźniej.

—Nie zabijamy wszystkich z Ciemności, jak leci.

—Dlaczego?

—Mamy zawieszenie broni, Maksymie.

—Jak może istnieć zawieszenie broni z Ciemnością?

Przebiegł mnie zimny dreszcz — w jego głosie nie było cienia wątpliwości.

—Każda wojna gorsza jest od pokoju.

—Tylko nie ta — Maksym podniósł rękę z kindżałem. — Widzisz? To podarek... podarek od mojego przyjaciela. Zginął i możliwe, że przez kogoś takiego jak ten chłopak. Ciemność jest podstępna!

—Mnie o tym mówisz?

—Oczywiście. Może i jesteś po stronie Światła — jego twarz skrzywiła się w gorzkim uśmieszku. — Ale w takim razie wasze Światło dawno przygasło. Nie ma przebaczenia dla zła. Nie ma zawieszenia broni w walce z Ciemnością.

—Nie ma przebaczenia dla Zła? — Teraz i ja byłem zły. I to jeszcze jak. — Kiedy ty zakłułeś w toalecie maga Ciemności... dlaczego nie zostałeś tam jeszcze z dziesięć minut? Nie mogłeś patrzeć, jak będą krzyczały jego dzieci, jak będzie płakać jego żona? Oni nie są z Ciemności, Maksymie! To zwykli ludzie, którzy nie mają naszych sił! Wyciągnąłeś spod kul dziewczynę...

Zadrżał, ale jego twarz i tak nie utraciła kamiennego spokoju.

—Zachowałeś się jak bohater! Ale to, że ją chcieli zabić za ciebie, za twoje przestępstwo? O tym ty nie wiesz?

—To wojna!

—Ty sam ją wywołałeś — wyszeptałem. — Sam jesteś jak dziecko ze swoim dziecięcym kindżałem. Tam gdzie rąbią drwa, wióry lecą, tak? Wszystko dozwolone w wielkiej bitwie o Światło?

—Ja nie walczę o Światło — też zniżył głos — nie o Światło, lecz przeciw Ciemności. To wszystko, co mi dano. Rozumiesz? I nie myśl... dla mnie to nie drwa i nie wióry. Nie prosiłem o tę moc, nie marzyłem o niej. Ale jeśli już się pojawiła... nie mogę inaczej.

Kto, do cholery, jego nie wypatrzył?

Dlaczego nie wyszukaliśmy Maksyma od razu, jak tylko stał się Innym?

Z niego byłby świetny agent operacyjny. Po długich kłótniach i wyjaśnieniach. Po miesiącach nauki, po latach treningów, po upadkach, pomyłkach, pijaństwie, próbach samobójczych. W końcu —jeśli nie sercem, bo tej możliwości mu nie dano, lecz swoim chłodnym, bezkompromisowym rozumem—pojąłby zasady walki. Prawa, wedle których Światło i Ciemność wiodą swoją wojnę; prawa, dzięki którym pozbywamy się wilkołaków ścigających ofiary i zabijamy swoich, nie umiejących się powstrzymać przed zabijaniem sług Ciemności.

Teraz stoi przede mną mag Światła, który w ciągu kilku ostatnich lat zlikwidował więcej stronników Ciemności niż agent operacyjny ze stuletnim stażem pracy. Samotnik, zahartowany. Potrafiący nienawidzić i niezdolny do miłości.

Odwróciłem się, wziąłem Igora za ramiona — stał za mną cały czas, cicho, nie wysuwając się, z uwagą wysłuchując naszą rozmowę. Wypchnąłem go naprzód, przed siebie. Powiedziałem:

—On jest magiem Ciemności? Możliwe. Obawiam się, że możesz mieć rację. Minie kilka lat i ten chłopak poczuje swoje uzdolnienia. Będzie szedł przez życie, a wokół niego będzie pełzła Ciemność. Z każdym krokiem będzie mu się żyło lżej i łatwiej. Każdy jego krok ktoś opłaci swoim bólem. Pamiętasz bajkę o Syrence? Wiedźma dała jej nogi, ona chodziła, a w jej stopy wbijały się rozpalone noże. Ta bajka jest o nas, Maksymie! My zawsze chodzimy po nożach, i do tego nie można się przyzwyczaić. Tylko że Andersen nie powiedział wszystkiego. Wiedźma mogła w inny sposób rzucić swój czar. Syrenka idzie, a noże tną innych. To droga tych z Ciemności.

—Mój ból jest we mnie — powiedział Maksym. I ogarnęła mnie szaleńcza nadzieja, że jest jednak zdolny zrozumieć. — Ale to nie powinno... nie ma prawa niczego zmieniać.

—Jesteś gotowy go zabić? — skinąłem głową, wskazując na Igora. —Maksym, powiedz? Jestem pracownikiem Patrolu... znam granicę pomiędzy

dobrem i złem. Nawet zabijając tych z Ciemności możesz mnożyć zło. Powiedz — jesteś gotowy zabić?

Nie wahał się. Skinął, spojrzał mi w oczy — spokojnie, radośnie.

—Tak. Nie tylko jestem gotowy... ja nigdy nie przepuszczałem stworom Ciemności. Nie przepuszczę i teraz.

Niewidoczna pułapka zatrzasnęła się.

Nie zdziwiłbym się, zobaczywszy teraz obok Zawulona. Wynurzającego się ze Zmroku i akceptująco klepiącego Maksyma po ramieniu. Albo ironicznie śmiejącego się ze mnie.

A w następnej minucie zrozumiałem, że Zawulona tutaj nie ma. Nie ma i nie było.

Nastawiona pułapka nie wymaga obserwacji. Zadziała sama. Wpadłem.

Albo pozwolę Maksymowi zabić chłopca, który stanie się kiedyś magiem Ciemności. I zostanę wspólnikiem, ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami. Albo wdam się w bójkę. Zniszczę Dzikusa —jakkolwiek na to patrzeć, nasze siły są nieporównywalne. Sam zlikwiduję jedynego świadka i — mało tego — zabiję maga Światła...

Maksym przecież się nie cofnie. To jego wojna, jego mała Golgota, na którą wchodzi już od kilku lat. Albo zwycięży, albo zginie.

Po co Zawulon miałby wdawać się w bójkę?

Wszystko przygotował dokładnie. Oczyścił szeregi Ciemności z balastu, wrobił mnie, stworzył napięcie, stworzył wrażenie „posunięcia" strzelając obok mnie. Zmusił mnie do wyjścia naprzeciw Dzikusowi. A teraz Zawulon jest daleko. Może nawet nie w Moskwie. Możliwe, że obserwuje sytuację — istnieją przecież wystarczające środki techniczne, a nawet magiczne. Obserwuje i śmieje się.

Wpadłem.

Cokolwiek zrobię, czeka mnie Zmrok.

Zło nie musi likwidować dobra własnymi rękoma. Prościej jest tak działać, aby zwarły się ze sobą siły dobra.

A jedyna szansa, która mi jeszcze została, jest tak maleńka i wyjątkowo podła.

Nie zdążyć.

Pozwolić Maksymowi zabić chłopca... nie, nie pozwolić, po prostu nie potrafić przeszkodzić. Potem się uspokoi. Potem pójdzie ze mną do sztabu Nocnego Patrolu, wysłucha mnie i sto razy zaprotestuje, ucichnie przyduszony żelaznymi argumentami i bezlitosną logiką szefa, zrozumie, co zrobił — że naruszył tak delikatną równowagę. I sam odda się Trybunałowi, gdzie ma, niewielką, śladową, ale zawsze szansę na uniewinnienie.

Przecież nie jestem agentem operacyjnym. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Nawet potrafiłem odgadnąć intrygę Ciemności, kombinację, wymyśloną przez kogoś znacznie mądrzejszego ode mnie. Po porostu nie starczyło mi sił, czasu, refleksu.

Maksym machnął ręką z kindżałem.

Czas nagle zgęstniał i zaczął się wolniej toczyć, jakbym znalazł się Zmroku. Jedynie barwy nie zszarzały, a nawet stały się bardziej jaskrawe, i ja sam poruszałem się w tym zgęstniałym środowisku. Drewniany kindżał zbliżał się ku piersi Igora, zmieniając się, to miotając metaliczne błyski, to pokrywając się szarym płomieniem, twarz Maksyma była skupiona, jedynie zagryziona warga ujawniała jego napięcie, a chłopiec jeszcze nie zdążył niczego zrozumieć, nawet nie próbował się odsunąć...

Odepchnąłem Igora na bok — mięśnie nie słuchały mnie, nie chciały wykonywać aż tak bezsensownego i samobójczego ruchu. Dla niego, malutkiego maga Ciemności, uderzenie kindżału było śmiercią. Dla mnie — życiem. Zawsze przecież tak było, jest i będzie: to, co dla Ciemności jest życiem, dla Światła — śmiercią. I na odwrót. Nie zmienię tego...

Zdążyłem.

Igor upadł, uderzając głową o drzwi wejściowe, wolno osuwając się na beton — popchnąłem go za silnie, chciałem go uratować, nie myślałem o ewentualnych obrażeniach. We wzroku Maksyma pojawiła się prawie dziecięca uraza. Ale jeszcze był zdolny do rozmowy:

—To wróg!

—Nic złego nie zrobił!

—Bronisz Ciemności.

Maksym nie kłócił się o to, czy jestem po stronie Ciemności czy Światła. To potrafił zobaczyć.

Sam był bielszy niż biel. I dla niego nigdy nie istniała alternatywa — kto powinien żyć, a kto — umrzeć.

Cios kindżałem —już nie w chłopca, lecz we mnie. Uchyliłem się, znalazłem wzrokiem cień, podciągnąłem — a on posłusznie rzucił się mi na spotkanie.

Świat zszarzał, ścichły dźwięki, ruch spowolnił się. Poruszający się Igor leżał zupełnie nieruchomo, samochody w ślimaczym tempie przesuwały się po jezdni, nagłymi skokami obracały się ich koła, gałęzie drzew zapomniały o wietrze. Tylko Maksym nie spowolnił.

Poszedł za mną, sam tego nie rozumiejąc. Wszedł w Zmrok z naturalną łatwością, tak jak człowiek schodzi z drogi na pobocze. Teraz było mu wszystko jedno — czerpał siły z pewności swojej racji, ze swojej nienawiści, świetlistej, najbardziej świetlistej na świecie nienawiści, z doprowadzonej do białego złości. Nawet nie jest katem tych z Ciemności. To inkwizytor... Znacznie bardziej groźny niż cała nasza Inkwizycja.

Wyrzuciłem w górę ręce, rozcapierzając palce w znaku Mocy, prostym i nigdy nie sprawiającym trudności, ach, jak muszą się śmiać młodzi Inni, kiedy im po raz pierwszy pokazują ten znak, „wachlarz palców"... Maksym nawet nie zatrzyma! się — trzepnęło go, ale on uparcie schylił głowę i znowu rzucił się na mnie. Odstąpiłem, zaczynając rozumieć... gorączkowo przeglądałem w myśli magiczny arsenał.

Agape — znak miłości — nie wierzy w miłość.

Potrójny klucz — rodzący wiarę i zrozumienie — nie wierzy mi.

Opium — symbol liliowy, droga snu — poczułem, jak ciążą moje powieki.

Oto jak zwycięża Ciemność. Jego głęboka wiara splątana z tajnymi zdolnościami Innego działa jak zwierciadło. Odbija zadane uderzenie. Podciąga go do poziomu przeciwnika. A wraz ze zdolnością dostrzegania Ciemności i głupawym czarodziejskim kindżałem gwarantuje mu prawie odporność na atak.

Nie, oczywiście, wszystkiego nie odbije. Uderzenia nie są odbijane natychmiast. Znak Thanatosa albo Biały miecz najprawdopodobniej osiągną cel.

Ale zabijając go, zabijam i siebie. Idę tą samą drogą, która jest nam sądzona — w Zmrok. W przygaszone sny, w bezbarwną powódź, w wieczny mglisty chłód. Nie starczy mi sił, aby uznać go za wroga, takiego wroga, za którego tak łatwo mnie uznał.

Krążyliśmy wokół siebie, czasami Maksym robił wypady — niezręczne, nie wiedział, jak się należy bić, przywykł zabijać swoje ofiary szybko i bez trudu. A z daleka dobiegał mnie śmiech Zawulona. Aksamitny, usłużny głos:

„Zdecydowałeś się wystąpić przeciw Ciemności? Graj. Dostałeś wszystko. Wrogów, przyjaciół, miłość i nienawiść. Wybierz sobie broń. Jakąkolwiek. Przecież i tak znasz rezultat. Teraz już znasz."

Może sam sobie wymyśliłem ten głos. A może naprawdę go usłyszałem.

—Przecież siebie też zabijasz! — krzyknąłem. Kabura tłukła mnie po boku, jakby zapraszając, by wyciągnąć pistolet i zaatakować Maksyma rojem maleńkich, srebrzystych os. Z taką łatwością, z jaką zrobiłem to w starciu ze swoim imiennikiem.

Nie słyszał —jemu tego nie dano.

Swieta, tak chciałaś się dowiedzieć, gdzie są nasze bariery, gdzie granica, na której powinniśmy się zatrzymać, walcząc z Ciemnością... dlaczego ciebie teraz tutaj nie ma — zobaczyłabyś i zrozumiała.

Ale nie ma nikogo dookoła, ani tych z Ciemności, którzy mogliby nacieszyć się tym pojedynkiem, ani tych ze Światła, którzy mogliby pomóc, obezwładnić Maksyma, przerwać nasz śmiertelny taniec w Zmroku. Tylko ten nieporadnie podnoszący się chłopak, przyszły mag Ciemności, i bezlitosny kat z kamienną twarzą — nieproszony paladyn Światła. Ten, który sam przyczynił tyle zła ile tuzin wilkołaków albo wampirów.

Zgarnąłem chłodną mgłę, przepływającą pomiędzy palcami. Pozwoliłem jej wessać się w palce. I przekazałem trochę więcej siły do prawej ręki.

Z mojej dłoni wyrosło białe, ogniste ostrze. Zmrok szumiał, płonąc we własnym tworze. Podniosłem biały miecz, proste i niezawodne ostrze. Maksym zamarł.

—Dobro, zło —jakiś nowy, krzywy uśmieszek pojawił się na mojej twarzy. — Chodź do mnie. Chodź, i ja zabiję ciebie. Możesz być światłością do trzeciej potęgi, ale nie w tym tkwi sedno.

Na kogoś innego to by podziałało. Na pewno. Wyobrażam sobie, co to takiego, po raz pierwszy zobaczyć pojawiające się znikąd ostrze z płomienia. Ale Maksym poszedł na mnie.

I tak przeszedł dzielące nas pięć kroków. Spokojnie, nie krzywiąc się nawet, nie patrząc na gorejący miecz. A ja stałem, wciąż mówiąc do siebie, że tak lekko i łatwo udało mi się go stworzyć.

A potem drewniany kindżał wbił się pod moje żebra.

Gdzieś tam daleko, w swoim legowisku, dowódca Dziennego Patrolu Zawulon skręcał się ze śmiechu.

Upadłem na kolana, potem na wznak. Przycisnąłem dłoń do piersi. Bardzo bolało, na razie tylko bolało. Zmrok ze wzburzeniem zaszumiał, poczuł świeżą krew i zaczął się rozstępować.

Jakoś tak przykro...

A może to jest moje jedyne wyjście? Umrzeć?

Swietłana nie będzie miała kogo ratować. Pójdzie swoją drogą, długą i zaszczytną... chociaż i ona kiedyś będzie musiała wstąpić w Zmrok na zawsze.

Hesser, może wiedziałeś o tym? Miałeś na to nadzieję?

Świat nabrał barw. Ciemnych, nocnych barw — Zmrok z niezadowoleniem wypluł mnie, odrzucił. Na pół siedziałem, na pół leżałem, ściskając krwawiącą ranę.

—Dlaczego ty jeszcze żyjesz? — spytał Maksym.

Znowu w jego głosie słychać było żal i urazę, o mało co nie wydął ust. Chciałem się uśmiechnąć, ale ból mi przeszkodził.

Spojrzał na kindżał i z niewiarą podniósł go jeszcze raz.

W tym momencie Igor znalazł się obok. Wstał, zasłaniając mnie przed Maksymem. Ale wtedy mimo bólu zaśmiałem się.

Przyszły mag Ciemności bronił sobą jednego ze sług Światła przed drugim!

—Żyję, ponieważ twoja broń działa tylko przeciw tym z Ciemności — powiedziałem. W mojej piersi coś bulgotało. Kindżał nie dosięgnął serca, ale rozerwał płuco. — Nie wiem, kto ci to dał. Ale to broń Ciemności. Użyta przeciw mnie jest tylko drzazgą... chociaż to boli.

—Ty jesteś sługą Światła — powiedział Maksym.

—Tak.

—On jest sługą Ciemności — kindżałem zamierzył się na Igora.

Skinąłem. Próbowałem odsunąć chłopca na bok, ale ten uparcie tkwił w miejscu, i tak pozostał.

 

—Dlaczego? — spytał Maksym. — No dlaczego? Ty ze Światła, on z Ciemności...

Po raz pierwszy i on się uśmiechnął, chociaż niewesoło:

—A kim w takim razie ja jestem? Powiedz?

—Przypuszczam, że przyszłym Inkwizytorem — rozległo się za moimi plecami. —jestem prawie tego pewny. Utalentowany, bezlitosny, nieprzekupny Inkwizytor.

Zezem spojrzałem za siebie i powiedziałem:

—Dobry wieczór, Hesser.

Szef ze współczuciem kiwnął do mnie głową. Świetlana stała za jego plecami, jej twarz była bledsza od kredy.

—Wytrzymasz jeszcze z pięć minut? — spytał szef. — Potem zajmę się twoim zadrapaniem.

—Jasne, że wytrzymam — zgodziłem się.

Maksym patrzył na szefa — martwym, na pół ogłupiałym spojrzeniem.

—Sądzę, że nie musisz się bać — zwrócił się do niego szef. — Tak, zwykłego kłusownika Trybunał by skazał. Już zbyt dużo na twoich rękach jest krwi,

a Trybunał jest zobowiązany chronić równowagę. Ale ty jesteś wspaniały, Maksymie. Takich się nie wyrzuca. Staniesz nad nami, nad Światłem i Ciemnością. I nieważne będzie, z której strony przyszedłeś. Tylko nie rośnij w pychę... to nie władza. To katorga. Rzuć kindżał!

Maksym rzucił broń na ziemię, jakby paliła mu dłoń. Oto co może prawdziwy mag. Nie dla mnie ta ranga...

—Swietłano, wytrzymałaś — szef spojrzał na dziewczynę. — Co ja mogę dodać? Trzecia ranga, z samokontroli i opanowania. Bez żadnych wątpliwości.

Oparłem się o Igora i spróbowałem się podnieść. Bardzo chciałem uścisnąć szefowi dłoń. Znowu zagrał po swojemu. Wykorzystał wszystkich, którzy nawinęli się pod rękę. I w końcu ograł Zawulona... jaka szkoda, że nie ma go tutaj! Tak bym chciał spojrzeć mu w twarz... w twarz demona, który przekształcił mój pierwszy dzień wiosny w niekończący się koszmar.

—No... — Maksym chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Na niego też spadło zbyt dużo naraz. Doskonale rozumiałem jego uczucia.

—Byłem pewien, Antoni, absolutnie pewien, że i ty, i Świetlana poradzicie sobie — miękko powiedział szef. — Najstraszniejsze dla czarodziejki o takiej mocy, jaką jej dano, to utrata samokontroli. Zatracenie proporcji i kryteriów w walce z Ciemnością, zbytni pośpiech. Albo na odwrót, brak zdecydowania. I tego etapu nauki nigdy nie należy odkładać.

 

Swietłana w końcu zrobiła krok w moją stronę. Ostrożnie wzięła mnie pod rękę. Spojrzała na Hessera — i na sekundę jej twarz wykrzywiła się złością.

—Nie trzeba — powiedziałem. — Swieta, nie trzeba. Przecież on ma rację. Dzisiaj to zrozumiałem... po raz pierwszy zrozumiałem. Gdzie jest granica w naszej walce. Nie złość się. A to — odjąłem dłoń od piersi — tylko draśnięcie. Nie jesteśmy ludźmi, jesteśmy znacznie odporniejsi.

—Dziękuję, Antoni — rzekł szef. Przeniósł spojrzenie na Igora: — I tobie, młodzieńcze, dziękuję. To bardzo nieprzyjemne, że staniesz po drugiej stronie barykady. Ale byłem pewny, że będziesz bronił Antoniego.

Chłopak zrobił krok ku szefowi, a ja ścisnąłem jego ramię. Tylko nie trzeba, żeby teraz cokolwiek chlapnął! Przecież nie rozumie wszystkich komplikacji tej rozgrywki! Nie rozumie, że wszystko, co przedsięwziął Hesser — to tylko kontrposunięcia.

—Jednego żałuję, Hesser — powiedziałem. — Tylko jednego. Że nie ma tu Zawulona. Że nie zobaczyłem jego twarzy — kiedy cała jego intryga przepadła.

Szef odpowiedział nie od razu.

Pewnie trudno było mu do tego się przyznać. Nie bardzo chciałem to usłyszeć.

—Zawulon tu nie ma nic do roboty, Antoni. Wybacz. Ale on, rzeczywiście, nie ma z tym nic wspólnego. To w całości operacja Nocnego Patrolu.


Дата добавления: 2015-11-14; просмотров: 66 | Нарушение авторских прав


<== предыдущая страница | следующая страница ==>
Rozdział 6| HISTORIA TRZECIA

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.037 сек.)