Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 19

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Epidemia cholery zabrała dziewięć osób. Sześć stanowiły dzieci. Jedyny syn Jeetendry Satish, ocalał, ale umarli jego dwaj bbscy przyjaciele. Obaj z entuzjazmem uczyli się angielskiego na moich zajęciach. Dzieci, biegnące za zarzuconymi girlandami kwiatów marami z tymi małymi ciałkami, zawodziły tak żałośnie, że wielu przechodniów na zatłoczonych ulicach stawało, by się pomodlić, i wybuchało płaczem. Parwati przeżyła, a Prabaker opiekował się nią przez dwa tygodnie. Sypiał przed jej chatą na plastikowej płachcie. Sita zajęła miejsce siostry w herbaciarni ojca, a jej wzrok chodził za Johnnym Cygaro wolno i ukradkiem jak cień stąpającego lamparta.

Karla została przez sześć najgorszych dni, a potem parę razy mnie odwiedziła. Kiedy odsetek zarażeń spadł do zera, a większość najciężej chorych miała już kryzys za sobą, wziąłem prysznic z trzech wiader wody, przebrałem się w czyste ubranie i ruszyłem na poszukiwanie zarobku w turystycznej dzielnicy. Byłem niemal bez grosza. Deszcz padał gęsto, a powodzie w wielu dzielnicach w równym stopniu zaszkodziły interesom naganiaczy, pośredników, przewodników, akrobatów, alfonsów, żebraków i handlarzy z czarnego rynku, którzy zarabiali na ulicy, jak sklepikarzom, których lokale zostały zalane.

W Kolabie współzawodnictwo o dolary turystów było serdeczne, lecz twórczo bujne. Jemeńscy uliczni sprzedawcy prezentowali sztylety zdobione wizerunkami sokołów i ręcznie haftowane cytaty z Koranu. Wysocy, przystojni Somalijcycy sprzedawab bransolety z monet z bitego srebra. Artyści z Orisy proponowali wizerunki Tadż Mahal, malowane na suszonych w prasie liściach papai. Nigeryjczycy mieli na sprzedaż rzeźbione hebanowe laski ze sztyletami ukrytymi w spiralnych drzewcach. Uciekinierzy z Iranu sprzedawali na wagę polerowane turkusy, które ważyli na mosiężnych wagach, zawieszonych na gałęziach drzew. Handlarze bębnów z Uttar Pradesz, z których każdy dźwigał sześć lub siedem instrumentów, na widok najlżejszych oznak zainteresowania turysty rozpoczynali improwizowany koncert. Uchodźcy z Afganistanu oferowali ogromne, ozdobne pierścienie ze srebra, z wygrawerowanymi pasztuńskimi napisami i wysadzane ametystami wielkimi jak gołębie jajo.

A przez ten rozhandlowany tłum przewijali się ci, którzy żyli z usług dla samych ulicznych handlarzy – wytwórcy kadzideł, przynoszący jedwabiste powiewy świątynnych pachnideł na srebrnych tacach, czyściciele piecyków, wypełniacze materacy, czyściciele uszu, masażyści stóp, szczurołapy, roznosiciele jedzenia i czaju, kwiaciarze, właściciele pralni, woziwodowie, roznosiciele gazu w butlach oraz wielu innych. Pomiędzy nimi, handlarzami i turystami byli jeszcze tancerze, śpiewacy, akrobaci, muzycy, wróżbici, mnisi, połykacze ognia, treserzy małp, zaklinacze węży, niedźwiednicy, żebracy, biczownicy i wielu innych, żyjących z zarobku na tych zatłoczonych ulicach i wracający na noc do slumsów.

Każdy w jakiś sposób łamał prawo, usiłując coś szybko zarobić. Ale najsprawniejsi, najbardziej skuteczni spomiędzy tych ulicznych biznesmenów byli ci z nas, którzy łamali prawo zawodowo – handlarze z czarnego rynku. Ulica zaakceptowała mnie w tej misternej sieci intryg i intrygantów z kilku powodów. Po pierwsze, pracowałem tylko z turystami, którzy byli zbyt ostrożni lub spanikowani, by robić interesy z Hindusami. Jeśli ja ich nie brałem, nie dostawali się nikomu. Po drugie, bez względu na to, czego sobie życzyli turyści, zawsze prowadziłem ich do stosownego hinduskiego biznesmena, nigdy nie załatwiałem sprawy na własną rękę. I po trzecie, nie byłem chciwy; moja prowizja zawsze odpowiadała stawce ustalonej przez przyzwoitych, szanujących się przestępców w tym mieście. A kiedy dostawałem dużą prowizję, zawsze topiłem część pieniędzy w restauracjach, hotelach i miseczkach okolicznych żebraków.

Było jeszcze coś, coś mniej uchwytnego, lecz nawet ważniejszego od prowizji i skomplikowanych układów w terenie. Fakt, że biały cudzoziemiec – którego na ogół uważano za Europejczyka – tak wygodnie się umościł w tym bagnie niemal na dnie ich świata, sprawiał Hindusom żyjącym na ulicy wyjątkową satysfakcję. W osobliwym połączeniu dumy i hańby moja obecność usprawiedliwiała ich przestępstwa. Ich codzienne uczynki nie mogły być tak złe, skoro gora robił to samo. Mój upadek był ich awansem, bo to znaczyło, że nie są wcale gorsi od Linbaby tego wykształconego cudzoziemca, który żył z przestępstw i pracował na ulicy tak samo jak oni.

Nie byłem też jedynym cudzoziemcem żyjącym z czarnego rynku. Istnieli europejscy i amerykańscy dilerzy narkotyków, alfonsi, fałszerze, oszuści, handlarze drogimi kamieniami i przemytnicy. Wśród nich znajdowali się dwaj George’owie. Jeden pochodził z Kanady, drugi z Anglii. Byli nierozłącznymi przyjaciółmi, od lat żyjącymi na ulicach. Chyba nikt nie znał ich nazwisk. Dla odróżnienia nazywano ich od znaków zodiaku: George Skorpion i George Bliźniak. Zodiakalni George’owie byli narkomanami, którzy sprzedali swoje paszporty, ostatnią wartościową rzecz, jaką mieli, a potem zaczęli pracować dla heroinowych turystów – ludzi, którzy przyjeżdżali do Indu, żeby przyjmować wielkie dawki heroiny przez parę tygodni, a potem wrócić do własnych bezpiecznych krajów. Tych turystów było zaskakująco wielu i Zodiakalni George’owie utrzymywali się z robienia z nimi transakcji.

Policja śledziła mnie, George’ów i innych pracujących na ulicy cudzoziemców i dokładnie wiedziała, co robimy. Założyła – całkiem rozsądnie – że nie powodujemy szkód i wspomagamy czarny rynek, dzięki któremu mają łapówki i wiele innych zysków. Od dilerów narkotyków i handlarzy walutą pobierali haracze. Nam dawali spokój. Dali mi spokój.

Pierwszego dnia po epidemii cholery przez trzy godziny zarobiłem jakieś dwieście amerykańskich dolarów. Niedużo, ale uznałem, że wystarczy. Przez cały ranek lało, a w południe deszcz przeszedł w senny kapuśniaczek, który czasami nie ustaje przez wiele dni. Właśnie siedziałem nieopodal hotelu President, pod pasiastą markizą na barowym stołku, i piłem świeżo wyciśnięty sok z trzciny cukrowej, kiedy z deszczu wyłonił się Vikram.

– Cześć, Lin! Jak leci? Pieprzyć ten pieprzony deszcz, yaar.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zamówiłem dla niego sok. Vikram zsunął na plecy płaski, czarny kapelusz flamenco, który trzymał się na sznurku pod brodą. Na jego czarnej koszuli widniały białe haftowane figurki. Te białe ludziki machały lassem nad głowami. Pas miał z amerykańskich srebrnych dolarów, połączonych ze sobą i połączonych jak sprzączką wypukłą zapinką concho. Czarne spodnie flamenco były haftowane delikatnym białym ornamentem na lampasach, a na skraju nogawek widniały trzy małe srebrne guziczki. Kubańskie wysokie buty na obcasach były opasane krzyżującymi się rzemieniami, od zewnętrznej strony zakończonymi klamrami.

– Kiepska pogoda na konną jazdę, na?

– A, cholera! – Splunął. – To już wiesz o Lenie i koniu? Jezus, stary! To było, kurwa, wiele tygodni temu. Nie widziałem cię kurewsko długo.

– Jak ci idzie z Lettie?

– Nie za dobrze – powiedział z westchnieniem, choć uśmiechał się radośnie. – Ale myślę, że dojrzewa, yaar. To bardzo wyjątkowa laseczka. Tylko musi zużyć całą nienawiść, zanim przejdzie do miłości. Ale ja ją dostanę, choć cały świat mówi, że zwariowałem.

– Według mnie ubieganie się o nią to nie szaleństwo. – Nie?

– Nie. To śliczna dziewczyna. Wspaniała. A ty jesteś miłym facetem. I więcej was łączy, niż ludzie sądzą. Oboje macie poczucie humoru i uwielbiacie się śmiać. Ona nie znosi hipokrytów, ty też. A życie ciekawi was w dużym stopniu w taki sam sposób. Jesteście dobrą parą, a przynajmniej będziecie. I uważam, że w końcu ją zdobędziesz. Widziałem, jak na ciebie spogląda, nawet kiedy po tobie jeździ. Tak bardzo cię lubi, że musi się po tobie przejechać. Taka już jest. Wytrzymaj, a w końcu będziesz ją miał.

– Lin… słuchaj, stary. Tak jest! Pieprzyć! Lubię cię. A tak naprawdę, przepadam za tobą, yaar. Od tej pory będę twoim przyjacielem. Jestem twoim, kurwa, bratem krwi, stary. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wal do mnie. Zgoda?

– Jasne. – Uśmiechnąłem się. – Zgoda.

Zamilkł i spojrzał na deszcz. Ciemne kędzierzawe włosy sięgały mu z tyłu do kołnierza, po bokach i z przodu były krótsze. Wąsik miał mozolnie przystrzyżony w kreseczkę troszkę grubszą od tej, jaką zostawiłby cienkopis. Profil miał imponujący: długie czoło kończyło się orlim nosem, mocne, poważne usta, wystająca, pewna siebie szczęka. Ale kiedy odwrócił się do mnie en face, to jego oczy okazały się najbardziej uderzającą cechą, a oczy miał młodzieńcze, zaciekawione, lśniące humorem.

– Wiesz, Lin, ja ją rzeczywiście kocham – powiedział cicho. Spojrzenie uciekło mu w dół; szybko podniósł oczy. – Naprawdę kocham tę angielską laseczkę.

– Wiesz, Vikram, ja ją rzeczywiście kocham – przedrzeźniłem jego ton i poważną minę. – Rzeczywiście kocham tę twoją kowbojską koszulę.

– Co, tę staroć? – zawołał i roześmiał się razem ze mną. – Kurwa, stary, weź ją sobie!

Zeskoczył ze stołka i zaczął rozpinać koszulę.

– Nie! Nie! Żartowałem!

– Co proszę? Czyli nie podoba ci się moja koszula?

– Tego nie powiedziałem.

– To co z nią, kurwa, nie tak?

– Nic z nią, kurwa, nie tak, tylko jej nie chcę.

– Za późno, stary! – ryknął, zdarł koszulę z pleców i rzucił nią we mnie. – Za późno, kurwa!

Pod koszulą miał czarny podkoszulek. Kapelusz nadal wisiał mu na plecach. Sprzedawca soku miał w swoim straganie przenośny odtwarzacz. Zaczęła się nowa piosenka z hinduskiego filmu.

– Hej, kocham tę piosenkę, yaar! – wrzasnął Vikram. – Podkręć ją, baba! Arre, na maksa karo!

Sprzedawca posłusznie podkręcił odtwarzacz na maksymalną głośność i Vikram zaczął tańczyć i śpiewać. Poruszając się z zaskakującą elegancją i gracją, opuścił zatłoczoną kawiarenkę pod markizą i wypląsał na mżawkę. Wystarczyła minuta tego rozkołysanego, falującego tańca, a w jego ślady poszli inni młodzieńcy i wkrótce na deszczu tańczyło sześciu, siedmiu, wreszcie ośmiu tancerzy, a my klaskaliśmy i wznosiliśmy okrzyki.

Vikram znowu się zbliżył, chwycił mnie oburącz za nadgarstek i zaczął wciągać do tańca. Protestowałem i opierałem się, ale pomogło mu wiele innych rąk i tak znalazłem się w grupie tancerzy. Poddałem się Indiom, tak jak to robiłem codziennie i nadal robię, każdego dnia mojego życia, bez względu na to, w której części świata się znajduję. Tańczyłem, naśladując Vikrama, a ulica okrzykami zagrzewała nas do tańca.

Po paru minutach piosenka się skończyła, a kiedy się odwróciliśmy, pod markizą ujrzeliśmy Lettie, która przyglądała nam się z jawnym rozbawieniem. Vikram podbiegł, żeby się z nią przywitać, a ja dołączyłem do nich, otrząsając się z deszczu.

– Nie mów! Nie chcę wiedzieć! – powiedziała. Uśmiechała się, ale uciszyła Vikrama uniesioną ręką. – Cokolwiek robisz w zaciszu własnego deszczowego prysznica, to wyłącznie twoja sprawa. Witaj, Lin. Jak się miewasz, kochanie?

– Bardzo dobrze, Lettie. Mokro, co?

– Twój taniec w deszczu to uczta dla oczu. Karla miała się tu spotkać z Vikramem i ze mną. Idziemy na koncert jazzowy w Mahim, ale utknęła w powodzi w Tadż. Właśnie do mnie zadzwoniła. Całe Wrota zalane. Limuzyny i taksówki dryfują jak papierowe łódeczki, a pasażerowie nie mogą wysiąść. Goście są uwięzieni w hotelu, a nasza Karla razem z nimi.

Rozejrzałem się szybko i dostrzegłem, że Shantu, kuzyn Prabakera, nadal siedzi w taksówce stojącej wraz z paroma innymi przed restauracjami, tam gdzie go niedawno widziałem. Spojrzałem na zegarek. Było wpół do czwartej. Wiedziałem, że miejscowi rybacy zaraz wrócą na ląd z połowem. Znowu odwróciłem się do Vikrama i Lettie.

– Przepraszam, muszę lecieć! – Wcisnąłem Vikramowi koszulę. – Dzięki za ciuszek, stary. Odbiorę następnym razem. Przechowaj go!

Wskoczyłem do taksówki Shantu, przez okno włączywszy taksometr. Lettie i Vikram pomachali, kiedy minęliśmy ich pędem. W drodze do osady kholi, przylegającej do naszych slumsów, wytłumaczyłem Shantu, co zamierzam. Jego ciemna, pobrużdżona twarz pomarszczyła się w uśmiechu; pokręcił głową ze zdumieniem, ale rozpędził rozklekotany samochód i przemknęliśmy przez tonącą w strugach drogę.

W osadzie rybackiej poprosiłem o pomoc Vinoda, którego niegdyś leczyłem i który był bliskim znajomym Prabakera. Wybrał nam krótszą ze swych kryp, którą położyliśmy na dachu taksówki, i wróciliśmy pędem do okolic hotelu Tadż, koło hotelu Radio Club.

Shantu jeździł taksówką szesnaście godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Zawziął się, że jego syn i dwie córki będą mieli lepsze życie. Oszczędzał na ich wykształcenie i pokaźne posagi, które był zobowiązany zapewnić, jeśli córki miały dobrze wyjść za mąż. Był nieustannie zmęczony i udręczony wszystkimi przykrościami, strasznymi i trywialnymi, które nękają biednych. Vinod utrzymywał rodziców, żonę i pięcioro dzieci z połowów ryb, które wydzierał morzu chudymi, silnymi rękami. Z własnej inicjatywy założył spółdzielnię z dwudziestoma innymi biednymi rybakami. Złożenie razem ich dochodów zapewniało im pewne ubezpieczenie, ale jego dochody rzadko wystarczały na artykuły tak luksusowe, jak nowe sandały, podręczniki szkolne czy trzeci posiłek dziennie. Mimo to, kiedy się dowiedzieli, czego potrzebuję i z jakiego powodu, ani Vinod, ani Shantu nie chcieli pieniędzy Usiłowałem im je dać, nawet wcisnąć za koszulę, ale nie zgadzali się ich przyjąć. Byli biedni, zmęczeni, zatroskani, ale byli Hindusami, a każdy Hindus powie, że choć miłość może nie została wynaleziona w Indiach, to tutaj ją doprowadzono do perfekcji.

Położyliśmy długą, płaską łódź w płytkiej wodzie na zalanej szosie przy Radio Club, tuż koło Indyjskiego Domu Gościnnego Ananda. Shantu dał mi foliową pelerynę, którą się osłaniał, kiedy taksówka mu się psuła, a także podniszczoną czarną szoferską czapkę, która przynosiła mu szczęście. Machał na pożegnanie, gdy razem z Vinodem wyruszyłem w stronę hotelu Tadż Mahal. Płynęliśmy szosą zwykle pełną taksówek, ciężarówek, motocykli i prywatnych samochodów. Przy każdym pchnięciu tyczki woda stawała się głębsza, aż wreszcie na rogu Best Street, gdzie zaczynały się zabudowania Tadż Mahal, sięgała już prawie do pasa.

Tadż przeżył już wiele takich powodzi. Zbudowano go na wysokiej platformie z piaskowcowych i granitowych bloków, a do każdego szerokiego wejścia prowadziło dziesięć marmurowych stopni. W tym roku powódź była obfita – woda sięgnęła drugiego schodka od góry – i samochody unosiły się na falach, bezradnie dryfowały i wpadały na siebie koło muru otaczającego wielki łuk pomnika Wrót Indu. Skierowaliśmy łódź dokładnie w stronę schodów głównego wejścia. W holu i drzwiach stał tłum: bogaci biznesmeni patrzyli, jak ich limuzyny kołyszą się i odpływają w deszcz; kobiety w kosztownych miejscowych i zagranicznych designerskich strojach, aktorzy, politycy i złota młodzież.

Karla wystąpiła naprzód tak naturalnie, jakby się mnie spodziewała. Przyjęła moją dłoń i wsiadła do krypy. Zarzuciłem jej na ramiona pelerynę, w której usiadła na środku łodzi. Podałem jej czapkę. Włożyła ją po łobuzersku, na bakier i wyruszyliśmy. Vinod skierował łódź w stronę łuku Wrót Indii. Kiedy zagłębiliśmy się w ich fantastyczną, sklepioną pieczarę, zaczął śpiewać. Pomnik miał rewelacyjną akustykę. Miłosna piosenka odbijała się echem w jego wnętrzu i sercu każdego, kto ją słyszał.

Vinod przewiózł nas na postój taksówek przy hotelu Radio Club. Wyciągnąłem rękę, chcąc pomóc Karli przy wysiadaniu, ale ona wyskoczyła na zewnątrz. Przez chwilę trzymaliśmy się za ręce. Pod daszkiem czapki jej oczy nabrały ciemniejszego odcienia zieleni. Jej czarne włosy lśniły od deszczu, oddech słodko pachniał cynamonem i kminkiem.

Rozstąpiliśmy się. Otworzyłem drzwi taksówki. Oddała mi czapkę i pelerynę, zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. Od chwili mojego przybycia nie odezwała się ani słowem. Potem po prostu powiedziała do kierowcy:

– Mahim. Challo! – „Dzielnica Mahim. Jedziemy!”.

Spojrzała na mnie jeszcze raz, kiedy taksówka oderwała się od krawężnika. W jej spojrzeniu był rozkaz lub pytanie, nie potrafiłem rozstrzygnąć. Odprowadziłem wzrokiem oddalający się samochód. Vinod i Shantu także za nim patrzyli, z rękami na moich ramionach. Znowu umieściliśmy łódź Vinoda na dachu taksówki. Gdy usiadłem obok Shantu, lewą ręką przytrzymując przez okno krypę, moje spojrzenie wyłowiło z tłumu znajomą twarz. Był to Rajan, eunuch madame Zhou. Gapił się na mnie. Twarz miał jak złośliwy, nienawistny maszkaron.

Ta twarz stała mi przed oczami przez całą drogę powrotną do osady kholi, ale kiedy zdjęliśmy łódź, a Shantu zgodził się towarzyszyć Vinodowi i mnie przy kolacji, zapomniałem o Rajanie. Zamówiłem jedzenie w miejscowej restauracji, które nam przyniesiono na plażę w metalowych naczyniach, parujące i gorące. Rozstawiliśmy je na starym płóciennym żaglu i usiedliśmy pod szerokim plastikowym daszkiem. Rodzice Vinoda, jego żona i pięcioro dzieci rozsiedli się wokół żagla obok Shantu i mnie. Nadal padało, ale powietrze było ciepłe, a słaby wietrzyk od strony zatoki z wolna rozganiał duchotę wieczoru. Z naszego schronienia na piaszczystej plaży koło wielu łodzi mieliśmy wspaniały widok na burzliwe morze. Jedliśmy kurczaka byriani, malai koftę, warzywną kormę, ryż, jarzyny, smażone w głębokim tłuszczu kawałki dyni, ziemniaków, cebuli i kalafiora, gorący chleb naan z masłem, dhal, popadamy i chutney z zielonego mango. To była uczta, a widok szczęścia w oczach dzieci, które syciły całodzienny głód, dodał blasku naszym uśmiechom.

Kiedy zapadła noc, wróciłem taksówką do dzielnicy turystycznej w Kolabie. Chciałem na parę godzin wynająć pokój w Indyjskim Domu Gościnnym. Nie przejmowałem się formalnościami, wiedziałem, że nie będę musiał się wpisywać do rejestru, a Anand nie odnotuje mnie na liście gości. Zgodnie z zawartą dawno umową – taką samą, która obowiązywała w większości tańszych hoteli w mieście – mogłem zapłacić bezpośrednio Anandowi za godziny, by od czasu do czasu wziąć prysznic lub zawrzeć prywatny interes w pokoju. Chciałem się ogolić, spędzić z pół godziny pod prysznicem, używając nadmiernych ilości szamponu i mydła. Chciałem trochę posiedzieć w łazience z białymi kafelkami, żeby zapomnieć o cholerze i zmyć ze skóry wspomnienie ostatnich tygodni.

– O, Lin! Jakże się cieszę – wymamrotał Anand przez zaciśnięte zęby, ledwie przekroczyłem próg hotelu. Oczy miał rozgorączkowane, a jego pociągła, przystojna twarz spochmurniała. – Mamy tu problem. Chodź szybko!

Zaprowadził mnie do pokoju w głębi głównego korytarza. Dziewczyna, która otworzyła, mówiła po włosku. Była zdenerwowana i zaniedbana. Włosy miała rozczochrane i posklejane czymś, co wyglądało na jedzenie. Cienka koszula nocna skręciła się i mocno ją opięła, ujawniając wystające żebra. Dziewczyna była narkomanką i naćpała się tak, że prawie odleciała, ale w jej głosie brzmiała otępiała, somnambuliczna panika.

Na łóżku leżał chłopak z jedną nogą zarzuconą na ramę. Był nagi do pasa, a spodnie miał rozpięte. Zgubił jeden but, drugi nadal znajdował się na jego lewej stopie. Chłopak miał jakieś dwadzieścia osiem lat. Chyba nie żył.

Brak pulsu. Niewyczuwalne bicie serca. Niewyczuwalny oddech. Przedawkowanie wrzuciło jego ciało w głęboką czarną studnię; twarz miał siną jak niebo o piątej po południu najciemniejszego zimowego dnia. Ułożyłem go równo i podparłem mu głowę na zwiniętym prześcieradle.

– Zły interes – warknął Anand. Stał oparty o zamknięte drzwi, blokując wejście intruzom.

Nie odpowiedziałem. Przystąpiłem do reanimacji. Znałem się na tym aż za dobrze. Wyciągałem ćpunów z przedawkowania dziesiątki razy, w czasach kiedy sam ćpałem. W kraju zrobiłem to pięćdziesiąt, może osiemdziesiąt razy, wduszając i wtłaczając oddechem życie w żyjące trupy. Nacisnąłem na serce młodzieńca, zmuszając je do ożycia, nadąłem jego płuca do pełna. Po dziesięciu minutach takich zabiegów coś głęboko w jego piersi zadygotało, a z jego gardła wydarł się kaszel. Przykląkłem i obserwowałem go, chcąc się przekonać, czy wystarczy mu sił, by samodzielnie oddychać. Oddech był wolny, coraz wolniejszy, aż ustał w głuchym westchnieniu. Dźwięk był płaski i martwy jak syk powietrza uciekającego przez pęknięcie w skałach gejzeru. Znowu przystąpiłem do reanimacji. To była męcząca robota – wleczenie tego bezwładnego ciała przez całą długą studnię, tylko za pomocą rąk i płuc.

Kiedy zajmowałem się chłopakiem, jego dziewczyna traciła przytomność dwa razy. Anand spoliczkował ją i potrząsnął, by obudzić. W końcu po trzech godzinach od chwili, kiedy przekroczyłem próg hotelu, Anand i ja opuściliśmy pokój. Obaj ociekaliśmy potem. Koszule mieliśmy tak mokre, jakbyśmy stali w tym deszczu, który bębnił i siekł w szyby. Para ćpunów była przytomna, naburmuszona i zła na nas, choć dziewczyna wcześniej błagała o pomoc. Zmąciliśmy im przyjemność odlotu. Zamknąłem za nimi drzwi, wiedząc, że za jakiś czas ktoś inny w tym lub innym mieście zamknie za nimi drzwi na zawsze. Za każdym razem, gdy ćpun tonie w tej studni, wpada coraz głębiej i coraz trudniej go z niej wyciągnąć.

Anand miał u mnie dług wdzięczności. Wziąłem prysznic, ogoliłem się i przyjąłem prezent: świeżo wypraną i wyprasowaną koszulę. Potem usiedliśmy w foyer i razem wypiliśmy czaj. Niektórzy lubią cię mniej, kiedy się im wyświadczy przysługę. Inni zaczynają cię lubić dopiero wówczas, kiedy staną się twoimi dłużnikami. Anand czuł się swobodnie w tej sytuacji, a jego uścisk dłoni należał do tych, którym przyjaciele czasami zastępują całą rozmowę.

Gdy wyszedłem z hotelu, od krawężnika ruszyła taksówka. Na tylnym siedzeniu zobaczyłem Ullę.

– Lin! Możesz na chwilę wsiąść?

Strapienie i coś, co brzmiało jak przerażenie, nadało jej głosowi niemal jękliwy ton. Jej śliczną, bladą twarz wykrzywiał grymas.

Wsiadłem, a taksówka ruszyła powoli. W środku pachniało perfumami Ulli i papierosami, które nieustannie paliła.

Seedhajao! – rozkazała taksówkarzowi. „Jedź przed siebie!” – Mam problem, Lin. Potrzebuję pomocy.

Tego dnia przyszło mi robić za księcia na białym koniu w pełnym wymiarze godzin. Spojrzałem w jej wielkie niebieskie oczy i opanowałem chętkę, żeby zażartować lub powiedzieć coś uwodzicielskiego. Ulla się bała. Ten strach ujrzałem w jej oczach. Patrzyła na mnie, ale widziała tylko strach.

– Och, przepraszam – załkała nagle i równie nagle się opanowała. – Nawet się z tobą nie przywitałam. Co z tobą? Od dawna cię nie widziałam. Radzisz sobie? Dobrze wyglądasz.

Jej niemiecki zaśpiew nadawał angielskim słowom przyjemną melodię. Uśmiechnąłem się do niej; kolorowe światła ulicy przepływały przez jej oczy.

– Bardzo dobrze sobie radzę. Co to za problem?

– Ktoś musi ze mną pojechać, być ze mną o pierwszej w nocy. W „Leopoldzie”. Będę tam i… i chciałabym, żebyś ty też tam był. Możesz? Zgodzisz się?

– „Leopolda” zamykają o północy.

– Tak – powiedziała i głos znowu się jej załamał. – Ale ja tam będę, w taksówce na zewnątrz. Mam z kimś spotkanie i nie chcę być sama. Będziesz ze mną?

– Dlaczego ja? A Modena, a Maurizio?

– Tobie ufam. To nie potrwa długo… to spotkanie. Zapłacę ci. Nie proszę o pomoc za darmo. Zapłacę ci pięćset dolarów, jeśli tylko przyjdziesz. Zrobisz to?

Głęboko w sercu rozległ mi się ostrzegawczy brzęczyk – tak się zwykle dzieje, kiedy coś potężniejszego od nas skrada się za nami i jest gotowe do skoku. Los ma zwyczaj walczyć z nami uczciwie – najpierw wysyła ostrzeżenie, które słyszymy, ale którego nigdy nie bierzemy pod uwagę. Oczywiście musiałem jej pomóc. Była przyjaciółką Karb, a Karlę kochałem. Pomógłbym jej ze względu na Karlę, nawet gdybym jej nie lubił. A lubiłem. Była piękna i na tyle naiwna, na tyle ufna, że współczucie do niej nie mogło się zmienić w litość. Znowu się uśmiechnąłem i poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał.

– Jasne. Nie martw się. Przyjdę.

Pochyliła się i pocałowała mnie w policzek. Wysiadłem. Oparła dłonie o szybę i wychyliła się. Mgiełka deszczu osiadła na jej długich rzęsach, zmuszając ją do zatrzepotania nimi.

– Na pewno? Obiecujesz?

– Pierwsza w nocy – powiedziałem twardo. – „Leopold”. Będę.

– Obiecujesz?

– Tak. – Roześmiałem się. – Obiecuję.

Taksówka odjechała, a Ulla zawołała jeszcze z błagalnym napięciem, które w ciszy wieczoru brzmiał ostro i niemal histerycznie. – Nie zawiedź mnie!

Wracałem do turystycznej dzielnicy machinalnie, rozmyślając o Ulli i interesach, na czymkolwiek one polegały, które jej chłopak Modena załatwiał z Mauriziem. Didier powiedział mi, że dobrze im idzie, że zarabiają, ale Ulla była przestraszona i nieszczęśliwa. A Didier powiedział coś jeszcze – o niebezpieczeństwie. Usiłowałem sobie przypomnieć, jakich użył słów. Straszliwe ryzyko… wielkie kłopoty…

Nadal obracałem w myślach te słowa, kiedy zdałem sobie sprawę, że znalazłem się na ulicy Karb. Właśnie minąłem jej parterowe mieszkanie. Szerokie balkonowe okna, prowadzące wprost z ulicy do domu, były otwarte. Delikatne podmuchy wiatru poruszały tiulowymi firankami, a w pokoju dostrzegłem łagodne żółtawe światełko, płomyk świecy.

Deszcz padał gęściej, ale niepokój, którego nie potrafiłem zwalczyć ani zrozumieć, kazał mi iść dalej. Miłosna piosenka Vinoda, ta piosenka, która odbiła się echem od kopuły pomnika Wrót, zapętliła się w mojej głowie. Moje myśli popłynęły ku łodzi, żeglującej przez to surrealistyczne jezioro, które monsun uczynił z ulicy. Wyraz oczu Karli – rozkazujących, pytających – doprowadził niepokój mego serca do czegoś w rodzaju furii. Czasami musiałem się zatrzymywać w deszczu, żeby móc wciągnąć głęboki oddech. Dusiłem się miłością i pożądaniem. Były także we mnie gniew i ból. Pięści mi się zaciskały. Mięśnie ramion, piersi i grzbietu były naprężone i twarde. Myślałem o tej parze Włochów, o ćpunach z hotelu Ananda, myślałem o śmierci i umieraniu. Czarne, ponure niebo w końcu pękło z trzaskiem. Błyskawica wpadła do Morza Arabskiego, a grzmot skwitował to ogłuszającym aplauzem.

Zacząłem biec. Drzewa były ciemne, ich liście przeciekały. Same wyglądały jak małe czarne chmury. Każde z drzew strząsało w dół własny deszcz. Ulice były puste. Biegłem przez szybko rosnące kałuże, w których odbijały się błyskawice. Cała znana mi samotność i miłość zebrały się we mnie i połączyły, aż moje serce wezbrało miłością do Karb, jak te chmury deszczem. I biegłem. Biegłem. I jakoś znowu znalazłem się na tej ulicy, pod drzwiami jej domu. A kiedy stanąłem w blasku piorunów, moja pierś dyszała z namiętności, która wciąż we mnie biegła, choć ciało znieruchomiało.

Podeszła do otwartego okna, żeby spojrzeć na niebo. Miała na sobie cienką, białą koszulę nocną bez rękawów. Zobaczyła mnie, stojącego na deszczu. Nasze spojrzenia się spotkały i znieruchomiały. Wyszła na zewnątrz po dwóch schodkach i ruszyła w moją stronę. Grzmot zatrząsł ulicą, błyskawica wypełniła jej oczy. Weszła w moje ramiona.

Pocałowaliśmy się. Nasze usta zdołały jakoś utworzyć myśli bez słów: takie myśli, które biorą się z uczuć. Nasze języki wiły się w jaskiniach rozkoszy. Języki ogłaszające, kim jesteśmy. Ludźmi. Kochankami. Wargi przesuwały się przez pocałunek, a ja zanurzyłem ją w miłości i sam zatonąłem.

Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do domu, do pokoju, który nią pachniał. Zrzuciliśmy ubrania na płytki podłogi. Zaprowadziła mnie do łóżka. Byliśmy blisko, ale nie dotykaliśmy się. W rozświetlanej burzą ciemności krople potu i deszczu na jej ramieniu były jak niezbczone migoczące gwiazdy, a jej skóra przypominała nocne niebo.

Przytuliłem usta do tego nieba, zlizałem gwiazdy. Przyjęła moje ciało i każdy ruch był jak zaklęcie. Nasze oddechy przywodziły na myśl modlitwy całego świata. Pot spływał strużkami w przepaści rozkoszy. Każdy ruch był kaskadą satynowej skóry. W aksamitnych fałdach czułości nasze plecy dygotały z żaru, napierającego żaru, ścierające się mięśnie, które kończyły to, co zaczęły głowy. Należałem do niej. Ona należała do mnie. Moje ciało było jej rydwanem, którym jechała w słońce. Jej ciało było moją rzeką, a ja stałem się morzem. A jęk, który w końcu wyrwał się nam jednocześnie, był światem nadziei i smutku, który ekstaza wydziera kochankom, gdy ich dusze wypełnia szczęście.

Nieruchoma, cicho oddychająca cisza, która nastąpiła i wypełniła nas potem, była pozbawiona żądz, pragnień, głodu i bólu, i wszystkiego z wyjątkiem czystej, niewysłowionej doskonałości miłości.

– O cholera!

– Co?

– O Jezu! Która to godzina!

– Co? Co się stało?

– Muszę lecieć – rzuciłem, wyskakując z łóżka i sięgając po mokre ubrania. – Muszę się z kimś spotkać w „Leopoldzie.” Za pięć minut!

– Teraz? Teraz chcesz wyjść?

– Muszę.

– „Leopold” będzie zamknięty. – Zmarszczyła brwi, siadając na łóżku, oparta o niewielki pagórek poduszek.

– Wiem – mruknąłem, wciągając i sznurując buty. Wszystko nadal było przemoczone, ale noc stała się parna i ciepła. Burza traciła impet, a wiatr, który poruszał gęstym powietrzem, zamierał. Ukląkłem przy łóżku i pocałowałem miękką skórę jej uda. – Muszę iść. Dałem słowo.

– To takie ważne?

Zmarszczyłem brwi. Rozdrażniło mnie, że naciska, choć fakt, że dałem słowo, powinien jej wystarczyć. Ale była piękna w tym bezksiężycowym świetle i miała prawo się gniewać, a ja nie.

– Przepraszam – powiedziałem cicho i przesunąłem dłoń przez jej gęste, czarne włosy. Ile razy pragnąłem to zrobić, wyciągnąć rękę i dotknąć jej, kiedy staliśmy obok siebie?

– Idź – powiedziała cicho, obserwując mnie ze skupieniem wiedźmy. – Idź.

Pobiegłem na Arthur Bunder Road przez opustoszały bazar. Białe płócienne pokrowce na straganach nadawały im wygląd ułożonych w kostnicy trupów w całunach. Moje kroki odbijały się poszarpanym echem, jakby razem ze mną biegły duchy. Dotarłem do Mereweather Road, popędziłem tym bulwarem pełnym drzew i wysokich dworów, pozbawionym teraz śladu i głosu milionów osób, które przechodziły tędy każdego pracowitego dnia.

Na pierwszych rozstajach skręciłem w lewo, by uniknąć zalanych ulic i ujrzałem przed sobą policjanta na rowerze. Biegłem środkiem jezdni; kiedy minąłem ciemny zaułek, wyłonił się z niego drugi gliniarz na rowerze. Byłem dokładnie w połowie bocznej uliczki, kiedy na jej końcu ukazał się pierwszy policyjny jeep. Drugi usłyszałem za sobą, a potem rowerzyści zbliżyli się do siebie. Jeep zatrzymał się koło mnie. Stanąłem. Wysiadło z niego pięciu mężczyzn. Otoczyli mnie. Przez parę sekund panowało milczenie. To była cisza pełna smakowitej groźby, którą ci gliniarze byli niemal pijani; za mżącym deszczem ich oczy lśniły okrucieństwem.

– Co się dzieje? – spytałem w marathi. – Czego chcecie?

– Do jeepa – warknął dowódca po angielsku.

– Słuchajcie, rozumiem marathi, więc może… – zacząłem, ale dowódca roześmiał się ochryple.

– Wiemy, że rozumiesz marathi, ty skurwielu – odpowiedział w marathi. Inni się roześmieli. – Wiemy wszystko. A teraz wsiadaj do tego pieprzonego jeepa, ty siostrojebco, albo cię pobijemy lathi, a potem wsadzimy.

Wsiadłem do nakrytego brezentem jeepa; kazali mi usiąść na podłodze. Oprócz mnie było tam jeszcze sześciu mężczyzn.

Przejechaliśmy dwie przecznice na posterunek w Kolabie naprzeciwko „Leopolda”. Wchodząc na teren posterunku, zauważyłem, że ulica przed restauracją jest pusta. Ulli nie dostrzegłem. Czy mnie wystawiła? Zastanowiłem się z sercem łomoczącym ze strachu. To nie miało sensu, ale i tak ta myśl zmieniła się w robaka, który przeżerał wszystkie ściany, jakie stawiałem w głowie.

Funkcjonariusz z nocnej zmiany był masywnym, tęgim Marathem, jak wielu jego kolegów wciśniętym w mundur za mały na niego co najmniej o dwa numery. Przyszło mi do głowy, że ta niewygoda tłumaczy jego zły humor. Z całą pewnością ani on, ani dziesięciu otaczających mnie policjantów nie miało dobrego nastroju. Naszła mnie perwersyjna chętka, żeby roześmiać się głośno w narastającym, ponurym milczeniu. Potem funkcjonariusz dyżurny odezwał się do swoich podkomendnych i chęć do śmiechu mi przeszła.

– Zabrać skurwiela i pobić – rozkazał rzeczowo. Jeśli wiedział, że rozumiem marathi, to tego nie zdradził. Zwracał się do swoich ludzi, jakbym był niewidzialny. – Mocno. To ma być solidne bicie. Nie łamcie kości, jak się da, ale bijcie mocno, a potem wrzućcie do celi z innymi.

Rzuciłem się do ucieczki. Przebiłem się przez krąg gliniarzy, jednym skokiem znalazłem się na podeście przed dyżurką i wypadłem na żwirowany podwórzec posterunku. Był to głupi błąd, nie ostami, który miałem popełnić przez parę następnych miesięcy. Błędy są jak zła miłość, powiedziała kiedyś Karla, im więcej się z nich uczysz, tym bardziej pragniesz, żeby cię nigdy nie spotkały. Mój błąd zaprowadził mnie do frontowej bramy posterunku, gdzie wpadłem na patrol z aresztowanymi i razem przewróciliśmy się na ziemię.

Policjanci zawlekli mnie z powrotem do dyżurki, bijąc i kopiąc. Ręce związali mi na plecach szorstkim sznurem konopnym, a zanim związali mi nogi, zdarli z nich buty. Niski, gruby oficer dyżurny wyjął gruby zwój liny i rozkazał swoim ludziom związać mnie od kostek po ramiona. Sapiąc i dysząc z gniewu, przyglądał się, jak niknę pod zwojami sznurów, które upodobniły mnie do egipskiej mumii. Potem policjanci zawlekli mnie do przyległego pokoju i powiesili mnie głową w dół na haku, który przebił kilka zwojów liny na moich plecach.

– Samolot… – rzucił dyżurny przez zaciśnięte zęby.

Policjanci zaczęli mnie obracać, coraz szybciej i szybciej. Hak wbijał się w liny tuż koło moich związanych rąk, głowa zwisała na wysokości stóp. Obracałem się i wirowałem, aż straciłem rozeznanie, gdzie jest góra, a gdzie dół tego wirującego pokoju. Potem zaczęło się bicie.

Pięciu lub sześciu z całych sił uderzało moje obracające się ciało trzcinowymi lathi. Palące ciosy przeszywały bólem poprzez liny, trafiały w twarz, ręce, nogi, stopy. Czułem smak krwi. Rósł we mnie krzyk, ale zacisnąłem szczęki i nie pisnąłem. Nie mogłem im dać tej satysfakcji. Nie usłyszą mojego krzyku. Milczenie jest zemstą torturowanego. Ręce wyciągnęły się, zatrzymały moje ciało, unieruchomiły je, ale pokój dalej się obracał. Potem zakręcili mną w przeciwnym kierunku i znowu zaczęli bić.

Gdy wreszcie zakończyli tę rozrywkę, zawlekli mnie po metalowych schodkach do celi – po tych samych metalowych schodkach, po których wspinałem się z Prabakerem, usiłując pomóc opiekunom Kano. Czy ktoś przyjdzie mi z pomocą? – zadawałem sobie pytanie. Nikt nie widział mojego aresztowania na pustej ulicy nikt nie wiedział, gdzie jestem. Ulla, jeśli w ogóle przyszła pod „Leopolda”, jeśli nie miała bezpośredniego udziału w tym aresztowaniu, nie odgadnie, że jestem na posterunku. A Karla? Co pomyśli Karla, porzucona w taki sposób tuż po tym, jak się kochaliśmy? Ona mnie nie znajdzie. Więzienia to czarna dziura, nie wypuszcza ani światła, ani wiadomości. To tajemnicze aresztowanie sprawi, że zniknę w najciemniejszej z przepaści tego miasta. Znikłem z miasta zupełnie tak, jakbym wskoczył do samolotu do Afryki.

Ale dlaczego mnie aresztowano? To pytanie roiło się w moim wirującym mózgu i nie dawało mi spokoju. Czy wiedzieli, kim naprawdę jestem? Jeśli nie – jeśli chodzi o coś innego, jeśli to nie ma nic wspólnego z moją prawdziwą tożsamością, to i tak czeka mnie przesłuchanie, proces identyfikacji, może nawet sprawdzanie odcisków palców. Moje odciski znajdowały się w aktach na całym świecie, we wszystkich filiach Interpolu. Ujawnienie mojej prawdziwej tożsamości było tylko kwestią czasu. Musiałem powiadomić… kogokolwiek. Kto mógłby mi pomóc? Kto był na tyle potężny, żeby mi pomóc? Kadirbaj. Pan Abd al-Kadir Chan. Przy swoich znajomościach w tym mieście, zwłaszcza w dzielnicy Kolaba, z pewnością dowie się, że zostałem aresztowany. Z czasem Kadirbaj się dowie. Na razie muszę siedzieć cicho i starać się wysłać mu wiadomość.

Zduszony w tych mumifikujących więzach, wleczony po twardych metalowych schodach, zmusiłem mózg do skupienia się na tej mantrze, którą powtarzałem z każdym łomoczącym uderzeniem serca: zawiadomić Kadirbaja… zawiadomić Kadirbaja…

Na górze wrzucili mnie w długi więzienny korytarz. Oficer dyżurny rozkazał więźniom mnie rozwiązać. Stał w drzwiach kraty i przyglądał się im, podparty pod boki. W pewnym momencie kopnął mnie dwa, trzy razy, żeby zachęcić ich do szybszego działania. Kiedy ostatnie więzy zostały zdjęte, a linę oddano strażnikom, rozkazał mnie podnieść i postawić twarzą do siebie w otwartych drzwiach. Poczułem jego ręce na mojej odrętwiałej skórze i otworzyłem sklejone krwią powieki. Ujrzałem grymas jego uśmiechu.

Przemówił do mnie w marami, a potem splunął mi w twarz. Usiłowałem podnieść rękę, żeby go uderzyć, ale więźniowie mocno mnie chwycili. Trzymali mnie łagodnie, lecz nieustępliwie. Pomogli mi wejść w łukowate drzwi pierwszej celi i posadzili na betonowej podłodze. Obejrzałem się, by popatrzeć na niego, kiedy zamykał drzwi. W swobodnym, lecz trafnym tłumaczeniu jego słowa brzmiały: masz przesrane. Twoje życie się skończyło.

Stalowe kraty bramy zatrzasnęły się i poczułem chłód zakradający się do serca. Metal uderzył o metal. Klucze zadzwoniły i odwróciły się w zamku. Spojrzałem w oczy mężczyzn wokół mnie, oczy martwe i szalone, oczy nienawistne i przerażone. Gdzieś głęboko we mnie zaczął bić bęben. Mogło to być moje serce. Całe ciało, całe moje ciało stężało i zacisnęło się jak pięść. W ustach poczułem smak, mocny i gorzki. Usiłowałem go przełknąć, a potem sobie przypomniałem. Tak smakuje nienawiść – moja, ich, strażników i świata. Więzienia to świątynie, w których diabły uczą się polować. Za każdym razem, kiedy przekręcamy klucz, obracamy nożem przeznaczenia, bo za każdym razem, kiedy więzimy człowieka, zamykamy go sam na sam z nienawiścią.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 138 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 4 | ROZDZIAŁ 5 | ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 18| ROZDZIAŁ 21

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.037 сек.)