Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 36

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Nie potrafiłem zmierzyć się z utratą Kadirbaja, mojego ojcowskiego ideału. Pochowałem go własnymi rękami, gdyż tak nakazuje Bóg. Ale nie odprawiłem żałoby, nie opłakałem go. Nie było we mnie dość prawdy na taki smutek, bo moje serce nie chciało uwierzyć w jego śmierć. Tamtej wojennej zimy sądziłem, że za bardzo kochałem Kadirbaja, żeby tak po prostu przestał istnieć, umarł. Skoro tyle miłości może zniknąć w ziemi bez jednego słowa, bez jednego uśmiechu, to miłość jest niczym. A w to nie mogłem uwierzyć. Byłem pewien, że musi istnieć jakaś rekompensata, i ciągle na nią czekałem. Wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz – że miłość to droga jednokierunkowa. Miłość, tak jak szacunek, nie służy do brania, tylko do dawania. Ale w tych gorzkich tygodniach nie wiedziałem tego, nie myślałem w ten sposób. Odwróciłem się od wyrwy, którą zostawiły w moim życiu miłość i nadzieja, i nie zgodziłem się doświadczyć tęsknoty ani utraty. Kuliłem się pod płachtą maskującą śniegu i cienia gór. Żułem wyschnięte ochłapy koziego mięsa. I z każdą chwilą oddalałem się od żałoby i prawdy.

Oczywiście w końcu nasz zapas mięsa się skończył i zwołano zebranie, by przedyskutować możliwości. Dżalalad i młodsi Afgańczycy chcieli zaryzykować, przebić się przez linie wroga i uderzyć na pustynny region prowincji Zabul, blisko pakistańskiej granicy. Sulajman i Chalid niechętnie się zgodzili, że nie ma innego wyjścia, ale przed podjęciem decyzji o miejscu ataku chcieli dostać wyraźne informacje na temat sił wroga. W tym celu Sulajman wysłał młodego Hanifa z misją zwiadowczą, w trakcie której miał zatoczyć szeroki łuk z południowego zachodu na północ i z południowego wschodu do naszego obozowiska. Rozkazał mu wrócić po dwudziestu czterech godzinach i iść tylko nocą.

Czekaliśmy na jego powrót głodni i zmarznięci. Piliśmy wodę, ale głód ustępował tylko na parę minut, a potem powracał jeszcze silniejszy. Dwadzieścia cztery godziny zmieniły się w dwa dni, a potem w trzeci, a Hanif się nie pojawił. Rankiem trzeciego dnia uznaliśmy, że zginął albo trafił do niewoli. Juma, wielbłądnik z malutkiej tadżyckiej enklawy na południowym zachodzie Afganistanu, blisko granicy z Iranem, zgłosił się na ochotnika do misji poszukiwawczej. Hanif i Dżalalad byli mu bliscy – takie przywiązanie rodzi się wśród mężczyzn na wojnie i w więzieniu.

Tadżycki klan wielbłądników, z którego wywodził się Juma, tradycyjnie rywalizował z klanem Hanifa i Dżalalada, Muhammad Hazarbuz, w transporcie towarów. Gwałtowny postęp w Afganistanie zaostrzył tę rywalizację. W roku 1920 jeden na trzech Afgańczyków był nomadą. Dwa pokolenia później, w latach siedemdziesiątych, tylko jeden procent ludności prowadził koczowniczy tryb życia. Ci trzej, choć byli rywalami, podczas wojny zostali zmuszeni do ścisłej współpracy i stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Ta przyjaźń umacniała się podczas nudnych miesięcy, pomiędzy walkami i wielokrotnie sprawdziła się w boju. Podczas najbardziej udanej potyczki zniszczyli rosyjski czołg granatami i minami lądowymi. Od tej pory każdy z nich nosił na rzemyku mały kawałek metalowego pancerza.

Kiedy Juma oznajmił, że wyrusza na poszukiwanie Hanifa, wszyscy wiedzieliśmy, że nikt go nie powstrzyma. Sulajman zgodził się z ciężkim westchnieniem. Juma nie zwlekał do zmroku; zarzucił broń na ramię i natychmiast wykradł się z obozu. Obywał się bez jedzenia od trzech dni jak my wszyscy, ale oglądając się, po raz ostatni rzucił Dżalaladowi uśmiech pełen mocy i odwagi. Odprowadziliśmy go wzrokiem, ten chudy, rozpływający się cień na śnieżnej płachcie u naszych stóp.

Z powodu głodu zimno stawało się jeszcze dotkliwsze. Zima była długa i surowa, śnieg padał codziennie. Za dnia temperatura oscylowała wokół zera, ale nocami spadała dużo poniżej. Ręce i stopy nieustannie bolały mnie z zimna. Skóra twarzy stwardniała i popękała jak stopy mężczyzn z wioski Prabakera. Sikaliśmy sobie na ręce, żeby złagodzić palące ukąszenia mrozu, i na jakiś czas odzyskiwaliśmy w nich czucie. Ale było tak zimno, że oddawanie moczu stawało się poważnym problemem. Przede wszystkim baliśmy się w ogóle rozpinać ubranie. Po drugie, opróżnienie pęcherza z ciepłego płynu powodowało wychłodzenie organizmu. Temperatura ciała gwałtownie spadała, więc zawsze odkładaliśmy sprawę na ostatnią chwilę.

Juma nie wrócił także tej nocy. O północy, nie mogąc zasnąć z głodu i strachu, wszyscy poderwaliśmy się na równe nogi, słysząc cichy trzask w ciemnościach. Siedem luf skierowało się w tamtą stronę, A potem jęknęliśmy na widok twarzy wyłaniającej się z mroku znacznie bliżej, niż się spodziewaliśmy. To był Habib.

– Co robisz, bracie? – spytał łagodnie Chalid w urdu. – Bardzo nas przestraszyłeś.

– Oni tu są – odpowiedział Habib rozsądnym, spokojnym głosem, należącym jakby do innej osoby z innego miejsca, jakby był przemawiającym w transie medium. Miał upaćkaną twarz. Wszyscy byliśmy brudni i zarośnięci, ale ta maź na twarzy Habiba była jakoś odrażająca i tak gęsta, że było w niej coś szokującego. Jak jad sączący się z zainfekowanej rany, jakby jakiś stan zapalny jego duszy wyciskał tę ohydę przez pory jego skóry. – Są wszędzie, dookoła. I idą tutaj, żeby was złapać, pozabijać, gdy tylko nadejdą posiłki, jutro albo pojutrze. Niedługo. Wiedzą, gdzie jesteście. Wszystkich was zabiją. Teraz jest tylko jedno wyjście.

– Jak nas tu znalazłeś, bracie? – spytał Chalid głosem równie spokojnym i obcym, jak głos Habiba.

– Przyszedłem z wami. Zawsze byłem blisko was. Nie widzieliście mnie?

– A moi przyjaciele – odezwał się Dżalalad – Jurna i Hanif, widziałeś ich? Habib nie odpowiedział. Dżalalad ponowił pytanie, z większą siłą.

– Widziałeś? Są w obozie Rosjan? Złapali ich?

Czekaliśmy w milczeniu gęstym od naszego strachu i jadowitego odoru gnijącego ciała, który przywarł do Habiba. Habib jakby medytował, a może nasłuchiwał czegoś słyszalnego tylko dla niego.

– Powiedz, bach-e-kaka – odezwał się łagodnie Sulajman, nazywając Habiba mianem siostrzeńca – co to znaczy, że teraz jest tylko jedno wyjście?

– Są wszędzie – odpowiedzią? Habib. Twarz zniekształcił mu rozdziawiony, wariacki grymas. Mahmud Milbaf szeptem tłumaczył mi każde słowo. – Nie mają dość żołnierzy. Zaminowali wszystkie najłatwiejsze drogi. Na północy, na wschodzie, na zachodzie, wszystko zaminowane. Tylko ta na południowy wschód jest czysta, bo uważają, że tędy nie będziecie uciekać. Tą drogą chcą przyjść po was.

– Nie możemy iść tą trasą – odezwał się do mnie szeptem Mahmud, kiedy Habib nagle urwał. – Rosjanie są w dolinie do Kandaharu. Kiedy po nas przyjdą, to właśnie z tej strony. Jeśli tam pójdziemy, wszyscy zginiemy, a oni o tym wiedzą.

– Teraz są na południowym wschodzie. Ale jutro, przez jeden dzień, będą po drugiej stronie góry, na północnym zachodzie – powiedział Habib. Głos miał nadal spokojny i opanowany, ale uśmiechał się demonicznie jak chimera. Ten kontrast niepokoił. – Jutro zostanie ich „tylko kilku, a reszta zaraz o świcie odejdzie, żeby zaminować zbocza od północnego zachodu. Idźcie na nich, zaatakujcie, uderzcie od południowego wschodu, będzie tylko paru. Możecie się przedrzeć i uciec. Ale tylko jutro.

– Ilu ich jest? – spytał Dżalalad.

– Sześćdziesięciu ośmiu. Mają moździerze, rakiety i sześć cekaemów. Za wielu, żebyście się przekradli nocą.

– Ty się przekradłeś – zauważył Dżalalad.

– Mnie nie widzą – odparł Habib z niezmąconym spokojem. – Jestem dla nich niewidzialny. Nie zobaczą mnie, dopóki nie wbiję im noża w gardło.

– Bzdura! – syknął Dżalalad. – To żołnierze. Ty też jesteś żołnierzem. Jeśli ty potrafisz się przekraść, to my też.

– Czy wasi ludzie wrócili? – spytał Habib i po raz pierwszy skierował swoje obłąkane spojrzenie na młodego wojownika. Dżalalad otworzył usta, ale nic nie powiedział. Spuścił oczy i pokręcił głową. – Czy potrafisz wejść do tego obozu tak, żeby cię nikt nie zobaczył i nie usłyszał, jak ja to zrobiłem? Jeśli spróbujesz się przekraść, zginiesz tak, jak twoi przyjaciele. Nie możesz się przekraść. Ja mogę, ty nie.

– Ale uważasz, że zdołamy się przedrzeć? – Chalid zadał to pytanie łagodnie i spokojnie, ale wszyscy usłyszeliśmy brzmiące w nim napięcie.

– Tak. To jedyny sposób. Byłem wszędzie na tej górze i zbliżyłem się do nich tak, że słyszałem, jak się drapią. Dlatego tu jestem. Przyszedłem wam powiedzieć, jak możecie się uratować. Ale moja pomoc ma swoją cenę. Wszystkich, których jutro nie zabijecie, wszyscy, którzy przeżyją, są moi. Oddacie mi ich.

– Tak, tak – zgodził się kojąco Sulajman. – Proszę, bach-e-kaka, powiedz nam wszystko, co wiesz. Chcemy skorzystać z twojej wiedzy. Usiądź z nami i opowiedz, co wiesz. Nie mamy jedzenia, więc nie możemy cię poczęstować. Przepraszam.

– Jest jedzenie – przerwał Habib, wskazując cień na skraju naszego obozu. – Tam czuję jedzenie.

Rzeczywiście, rozkładające się szczątki kozy – części haram – leżały na małej stercie w śniegowej brei. Pomimo mrozu i śniegu już dawno zaczęły gnić. Z daleka ich nie czuliśmy, ale Habib najwyraźniej miał lepszy węch.

Jego słowa sprowokowały długą dyskusję o religijnych zakazach i nakazach dotyczących jedzenia haram. Nasi ludzie nie byli fanatykami. Modlili się codziennie, ale nie przestrzegali ściśle pór tych trzech sesji obowiązujących szyitów ani pięciu sesji sunnickich. Byli ludźmi wierzącymi, nie dewotami. Mimo to w czasie wojny, wobec wielkiego niebezpieczeństwa, nie chcieli występować przeciwko woli bożej. Byli bożymi wojownikami, mudżahedinami, wierzyli, że w chwili śmierci w bitwie zostaną męczennikami i że mają zapewnione miejsce w raju, gdzie będą im usługiwać piękne hurysy. Nie chcieli się skazić zakazaną żywnością, skoro byli już tak blisko wyścigu do nieba. Świadectwem ich wiary był fakt, że sama dyskusja o mięsie haram zaistniała dopiero po miesiącu postu i pięciu dniach przymierania głodem.

Ja z kolei wyznałem Mahmudowi Milbafowi, że od pięciu dni bez przerwy myślę o tym porzuconym mięsie. Nie byłem muzułmaninem, nie było dla mnie zakazane, ale żyłem w wojownikami tak blisko i od tylu bolesnych tygodni, że nasze losy się połączyły. Nie mógłbym niczego zjeść, kiedy oni głodowali. Chciałem zjeść to mięso, ale tylko wtedy, gdyby zgodzili się pożywić razem ze mną.

Sulajman wydał rozstrzygającą opinię. Przypomniał wojownikom, że aczkolwiek muzułmanin nie może jeść zakazanej żywności, to jeszcze gorszym postępkiem byłoby zagłodzić się na śmierć, mając dostęp do mięsa haram. Postanowiono, że przed pierwszym świtem ugotujemy gnijące mięso w zupie. Potem, wzmocnieni tym posiłkiem, skorzystamy z informacji Habiba i przedrzemy się przez góry.

Podczas długich tygodni ukrywania się i czekania bez ognia i gorącej żywności zabawialiśmy się i podtrzymywaliśmy nawzajem na duchu opowieściami. Ostatniej nocy po paru historiach znowu nadeszła kolej na mnie. Na pierwszą opowieść, wiele tygodni temu, wybrałem historię mojej ucieczki z więzienia. Choć zgorszyło ich wyznanie, że jestem guna, czyli grzesznikiem, i że byłem w więzieniu, z przejęciem wysłuchali relacji, i wielu innych. Druga opowieść dotyczyła Nocy Zabójców: tego, jak Abdullah, Vikram i ja wyśledziliśmy nigeryjskich zabójców, jak wdaliśmy się w bójkę, jak ich pokonaliśmy, a potem wygnaliśmy z kraju; jak wytropiłem Maurizia, który ściągnął nam ich na głowę, i pobiłem go; jak chciałem go zabić, ale oszczędziłem, by potem pożałować swojej litości, bo napadł na Lisę Carter i sprowokował Ullę do zadania mu śmiertelnego ciosu.

Ta historia także spotkała się z dobrym przyjęciem, a kiedy Mahmud Milbaf usiadł obok mnie, by tłumaczyć trzecią opowieść, zacząłem się zastanawiać, co mogłoby na nowo obudzić ich entuzjazm. Przebiegłem myślami listę bohaterów. Było ich wielu, tak wiele mężczyzn i kobiet, zaczynając od mojej matki, której odwaga i poświęcenie miały swoją historię. Ale kiedy zacząłem mówić, z moich ust popłynęły słowa o Prabakerze. Były jak rozpaczliwa modlitwa, która sama wypłynęła z mojego serca.

Opowiedziałem, jak Prabaker opuścił swoją rajską wioskę i jako dziecko zamieszkał w mieście, jak powrócił jako nastolatek, z dzikim ulicznikiem Raju i innymi przyjaciółmi, by stawić czoło dakoitom, jak Rukhmabaj, jego matka, dodała odwagi mężczyznom z wioski, jak mały Raju wystrzelił z rewolweru, idąc na chełpliwego przywódcę dakoitów i jak strzelał, dopóki tamten nie padł trupem, jak Prabaker kochał świętowanie, taniec i muzykę, jak uratował ukochaną kobietę podczas epidemii cholery, jak ją poślubił i jak umarł na szpitalnym łóżku, w otoczeniu nas, którzy go kochaliśmy.

Kiedy Mahmud przetłumaczył ostatnie słowa, zapadło długie milczenie. Słuchacze rozmyślali nad opowieścią. Już myślałem, że życie mojego małego przyjaciela wstrząsnęło nimi tak jak mną, kiedy zaczęły się pierwsze pytania.

– A ile kóz mieli w tej wiosce? – spytał Sulajman ze śmiertelną powagą.

– On chce wiedzieć, ile kóz… – zaczął Mahmud.

– Rozumiem, rozumiem. – Uśmiechnąłem się. – O ile się zorientowałem, tak z osiemdziesiąt, może nawet sto. W każdym domu były dwie lub trzy, ale niektórzy mieli nawet sześć lub osiem.

Ta informacja obudziła krótką dyskusję, w której było więcej ożywienia i zaciekłości niż w jakiejkolwiek politycznej i religijnej debacie, jakie od czasu do czasu wybuchały w naszym obozie.

– Jakiego… koloru… były te kozy? – spytał Dżalalad.

– Kolory – wyjaśnił poważnie Mahmud. – Chce znać kolor sierści tych kóz.

– Hm… o rany… były brązowe… chyba… i białe… i było parę czarnych.

– Czy to były duże kozy, takie jak w Iranie? – przetłumaczył Mahmud pytanie Sulajmana. – Czy takie chude jak w Pakistanie?

– No, jakieś takie… – powiedziałem niepewnie, pokazując ich rozmiar.

– A ile mleka – spytał Nazir, wbrew samemu sobie porwany duchem rozmowy – dawały te kozy codziennie?

– E… nie znam się na kozach…

– Spróbuj – uparł się Nazir. – Przypomnij sobie.

– Cholera. No… Ale to będzie takie zgadywanie. Powiedziałbym, że parę litrów dziennie… – zaryzykowałem i rozłożyłem bezradnie ręce.

– Ile ten twój przyjaciel zarabiał jako taksówkarz? – spytał Sulajman.

– Czy spotykał się z tą kobietą sam na sam, zanim ją poślubił? – chciał wiedzieć Dżalalad, na co wszyscy parsknęli śmiechem, a niektórzy cisnęli w niego kamykami.

I w ten sposób zadawano pytania na wszystkie interesujące tematy, aż w końcu wymówiłem się i znalazłem sobie względnie odosobnione miejsce, w którym mogłem obserwować mglisty przestwór zamarzniętego, zasnutego nieba. Usiłowałem zwalczyć strach szarpiący moim pustym żołądkiem i sięgający ostrymi szponami do serca w klatce żeber.

Jutro. Jutro będziemy się przedzierać. Nikt tego nie powiedział, ale wiedziałem, że wszyscy są pewni naszej śmierci. Byli zbyt weseli, zbyt odprężeni. Całe napięcie i zgroza minionych tygodni ulotniły się wraz z decyzją o podjęciu walk. Nie była to radosna ulga ludzi, którzy wiedzą, że są uratowani. To było coś innego – coś takiego widziałem w lustrze w mojej celi, tej nocy przed desperacką ucieczką z więzienia, coś takiego widywałem w oczach więźnia, który uciekł razem ze mną. To było uniesienie człowieka, który naraża wszystko, stawia swoje życie na szalę. Za jakiś czas, jutro, będziemy wolni albo martwi. Ta sama decyzja, która rzuciła mnie za mury więzienia, teraz rzucała mnie prosto pod lufy wroga; lepiej umrzeć w walce, niż zdechnąć jak szczur w pułapce. Uciekłem z więzienia, przemierzyłem cały świat i po latach znalazłem się w towarzystwie ludzi, którzy na temat wolności i śmierci mieli identyczne poglądy.

A jednak się bałem; że zostanę ranny, że dostanę postrzał w kręgosłup i będę sparaliżowany, że schwytają mnie żywcem i znowu strażnicy będą mnie torturować w więzieniu. Przyszło mi do głowy, że Karla i Kadirbaj mieliby mi do powiedzenia coś mądrego na temat strachu. A pomyślawszy o tym, zdałem sobie sprawę, jak dalecy są od tej chwili, od tej góry i ode mnie. Zdałem sobie sprawę, że nie potrzebuję już ich błyskotliwości, ona mi nie pomoże. Cała inteligencja tego świata nie pomoże mojemu żołądkowi, który skręcał się z przerażenia. Kiedy się wie, że idzie się na śmierć, inteligencja nie daje pocieszenia. Pociecha, jeśli w ogóle nadchodzi, bierze się z dziwnej mieszanki czasu, miejsca i uczucia, które na ogół nazywamy mądrością. Dla mnie tej ostatniej nocy przed bitwą pocieszenie niósł dźwięk głosu mojej matki i życie, i śmierć mojego przyjaciela Prabakera… Niech Bóg da ci wieczny odpoczynek, Prabakerze. Ciągle cię kocham, a kiedy o tobie pomyślę, w moim sercu i oczach zapalają się jasne gwiazdy żałoby… Pociechą w tych lodowatych górach było wspomnienie uśmiechniętej twarzy Prabakera i głos mojej matki: cokolwiek będziesz robił, rób to odważnie i nie zapędzaj się w zło…

– Hej, masz – powiedział Chalid, kucając przy mnie. Podał mi dwie połówki papierosa.

– Jezu! – Wytrzeszczyłem oczy. – Skąd je wziąłeś? Myślałem, że skończyły się w zeszłym tygodniu.

– Bo się skończyły – odpowiedział i zapalił papierosy małą gazową zapalniczką. – Zostały te. Zachowałem je na specjalną okazję. To chyba ona. Mam złe przeczucie. Bardzo złe przeczucie. Tkwi we mnie i nie potrafię się go pozbyć.

Po raz pierwszy od wyjazdu Kadira zamieniliśmy ze sobą więcej niż parę niezbędnych słów. Pracowaliśmy i spaliśmy obok siebie dniem i nocą, ale prawie nigdy nie spoglądałem mu w oczy i unikałem rozmowy z nim, tak że i on zaczął milknąć w mojej obecności.

– Słuchaj… Chalid… jeśli chodzi o Kadira i Karlę… nie myśl… to znaczy, ja nie…

– Nie – przerwał. – Masz wiele powodów, żeby się wściekać. Potrafię na to spojrzeć z twojego punktu widzenia. Kiepsko to wyszło i powiedziałem o tym Kadirowi przed jego odjazdem. Powinien ci zaufać. Śmieszne – człowiek, któremu ufał najbardziej, jedyny człowiek na całym świecie, któremu zaufał bezwarunkowo, okazał się szalonym mordercą, który sprzedał nas wszystkich.

Ten nowojorski akcent z arabską gładkością przetoczył się po mnie jak ciepła, pienista fala. O mało co nie chwyciłem Chalida w objęcia. Tęskniłem za pewnością, którą zawsze odnajdywałem w tym głosie, i za jawnym cierpieniem, które dostrzegałem w tej posiekanej bliznami twarzy. Tak strasznie się cieszyłem, że odzyskałem jego przyjaźń, iż nie zrozumiałem do końca, co powiedział. Uznałem, nie zastanawiając się nad tym, że mówi o Abdullahu. Ale nie mówił i tę szansę, jak sto innych, by dowiedzieć się prawdy podczas jednej rozmowy, także straciłem.

– Dobrze znałeś Abdullaha? – spytałem.

– Dość dobrze – odpowiedział, a jego blady uśmiech zmienił się w pytający grymas: dokąd zmierzasz?

– Lubiłeś go?

– Nie bardzo.

– Dlaczego?

– W nic nie wierzył. Był buntownikiem bez powodu w świecie, w którym jest zbyt mało buntowników z prawdziwymi powodami. Nie lubię i nie ufam ludziom, którzy w nic nie wierzą.

– Czy także mnie?

– Nie. – Roześmiał się. – Ty wierzysz w wiele rzeczy. Dlatego cię lubię. Dlatego Kadir cię kochał. Bo wiesz, on cię kochał. Tak mi powiedział, parę razy przy różnych okazjach.

– A w co ja niby wierzę? – parsknąłem.

– W ludzi – odparł szybko. – Ta sprawa z kliniką w slumsach i tak dalej. To, co dzisiaj opowiedziałeś ludziom, o wiosce. Zapomniałbyś o tym badziewiu, gdybyś nie wierzył w ludzi. Ta praca w slumsach, kiedy tam panowała cholera – Kadir był zachwycony, ja też. Cholera, przez jakiś czas nawet Karla wierzyła ludziom. Musisz zrozumieć, Lin. Gdyby Kadir miał wybór, gdyby istniał lepszy sposób zrobienia tego, co musiał zrobić, toby go wybrał. Wszystko potoczyło się tak, jak musiało. Nikt nie chciał cię wydymać.

– Nawet Karla? – Uśmiechnąłem się, zaciągnąłem się z rozkoszą po raz ostatni i zgniotłem niedopałek na ziemi.

– No, może Karla – przyznał z cichym, smutnym śmiechem. – Ale Karla taka jest. Nie wydymała chyba tylko Abdullaha.

– Byli razem? – spytałem, tak zaskoczony, że nie zdołałem opanować dźgnięcia zazdrości, która zmarszczyła mi czoło w drobne, twarde fałdy.

– No, nie powiedziałbym, że razem – odpowiedział spokojnie, spoglądając mi w oczy. – Ale ja byłem. Kiedyś. Kiedyś z nią żyłem.

– Że co?

– Mieszkałem z nią przez pół roku.

– I co się stało? – spytałem. Zacisnąłem zęby, choć czułem się jak idiota. Nie miałem prawa do gniewu i zazdrości. Nigdy nie pytałem Karli o jej romanse, a ona nie pytała mnie o moje.

– Nie wiesz co?

– Nie pytałbym, gdybym wiedział.

– Rzuciła mnie – powiedział powoli – mniej więcej wtedy, kiedy się pojawiłeś. – O cholera…

– W porządku. – Uśmiechnął się.

Przez jakiś czas milczeliśmy, obaj podróżowaliśmy w czasie. Przypomniałem sobie Abdullaha na falochronie przy meczecie Hadżdżi Ali w nocy, kiedy spotkałem go razem z Kadirbajem. Przypomniałem sobie, że pewna kobieta nauczyła go zgrabnego zdania po angielsku. To musiała być Karla. Oczywiście, że ona. I przypomniałem sobie sztywne zachowanie Chalida, kiedy go poznałem, i raptem zdałem sobie sprawę, że wówczas cierpiał albo może miał do mnie pretensję. Dopiero teraz pojąłem, ile musiało go kosztować przyjazne zachowanie w stosunku do mnie.

– Wiesz – dodał po chwili – z Karlą trzeba bardzo uważać. Ona jest… rozgniewana… wiesz? I cierpi. Bardzo cierpi, pod wszystkimi względami, które się Uczą. Kiedy była mała, solidnie ją popaprali. Trochę od tego oszalała. A w Stanach, zanim przyjechała do Indu, coś zrobiła. I to także ją popaprało.

– Co zrobiła?

– Nie wiem. Coś bardzo poważnego. Nigdy mi nie powiedziała. Omijaliśmy ten temat. Chyba Kadirbaj wiedział, to on poznał ją pierwszy.

– Nie, tego nie wiedziałem – odparłem i zmarszczyłem brwi, myśląc, jak niewiele wiem o kobiecie, którą kocham tak długo. – Dlaczego… dlaczego nigdy nie powiedziała mi o Kadirbaju? Znam ją od dawna, oboje pracowaliśmy dla niego, a ona nie wspomniała o tym ani słowem. Ani razu nie wymieniła jego imienia.

– Chyba z lojalności, wiesz? Nie sądzę, żeby chodziło o ciebie. Ona jest niewiarygodnie lojalna… no, była, wobec niego. Uważała go chyba za ojca. Jej prawdziwy ojciec umarł, kiedy była mała. A ojczyma także straciła w dzieciństwie. Kadir zjawił się w samą porę, żeby ją uratować, więc musiał zostać jej ojcem.

– Powiedziałeś, że to on pierwszy ją poznał?

– Tak, w samolocie. Trochę dziwna historia, przynajmniej tak mi ją opowiedziała. Nie pamiętała, jak się znalazła w tym samolocie. Uciekała przed czymś – przed czymś, co zrobiła – i miała kłopoty. Przez parę dni zmieniała samoloty. A raptem znalazła się w maszynie lecącej do Singapuru z… nie wiem skąd… I chyba miała jakieś załamanie nerwowe czy coś w tym rodzaju, bo się załamała, a kiedy odzyskała przytomność, była w jaskini w Indiach, z Kadirbajem. Potem zostawił ją z Ahmadem, który się nią opiekował.

– Powiedziała mi o nim.

– Naprawdę? Nieczęsto o tym mówi. Lubiła go. Pielęgnował ją niemal przez pół roku, aż się pozbierała. To on ją przywrócił do życia… do światła, można powiedzieć. Bardzo się zbliżyli. Pewnie był dla niej kimś w rodzaju brata.

– Byłeś z nią… to znaczy znałeś ją, kiedy go zabili?

– Nie wiem, czy go zabili – oznajmił Chalid, zagłębiony we wspomnieniach. – Wiem, że tak uważa Karla, że madame Zhou go zabiła, i tę dziewczynę…

– Christine.

– Tak, Christine. Ale ja znałem Ahmada dość dobrze. Był bardzo łagodny – bardzo prosty, wrażliwy człowiek. Dokładnie taki typ mógłby się otruć razem z dziewczyną jak w romantycznym filmie, gdyby tylko wbił sobie do głowy, że nigdy nie będą wolni. Kadir przyjrzał się tej sprawie bardzo dokładnie, bo Ahmad był jego człowiekiem. Był pewien, że Zhou nie miała z tym nic wspólnego. Oczyścił ją z zarzutów.

– Ale Karla tego nie przyjęła do wiadomości?

– Nie, nie kupiła tego. I kiedy to wszystko się razem na nią zwaliło, ześwirowała. Powiedziała ci, że cię kocha?

Zawahałem się trochę dlatego, że nie chciałem rezygnować z tej drobnej przewagi nad nim, gdyby sądził, że to od niej usłyszałem, a trochę z lojalności wobec Karli – bo to w końcu była jej sprawa. Ale odpowiedziałem. Musiałem wiedzieć, dlaczego mnie o to spytał.

– Nie.

– Szkoda – oznajmił sucho. – Myślałem, że to będziesz ty.

– Że to będę ja?

– Że to ty jej pomożesz. Przełamać się. Z tą dziewczyną stało się coś bardzo złego. Przydarzyło się jej wiele złych rzeczy. A Kadir jeszcze pogorszył sprawę.

– Jak?

– Dał jej pracę. Ocalił ją podczas tego pierwszego spotkania i chronił przed tym, czego się bała, przed tym czymś ze Stanów. Ale potem poznała jednego faceta, polityka, który się w niej cholernie zakochał. Kadir go potrzebował, więc kazał jej pracować dla niego, a nie sądzę, żeby się do tego nadawała.

– Co to była za praca?

– Wiesz, jaka jest piękna… te zielone oczy i bielusieńka skóra.

– Cholera. – Westchnąłem. Przypomniałem sobie wykład Kadira na temat zawartości przestępstwa w grzechu i grzechu w przestępstwie.

– Nie wiem, co wstąpiło w Kadira – zakończył Chalid. Sam kręcił głową z powątpiewaniem i zdumieniem. – To było takie… nie w jego stylu, delikatnie mówiąc. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby uważał, że robi jej krzywdę. Ale ona jakby zamarzła – w głębi duszy. Był dla niej jak ojciec… i kazał jej to zrobić. Chyba mu tego nigdy nie wybaczyła. Ale była wobec niego niewiarygodnie lojalna. Nigdy tego nie rozumiałem. No i tak się zeszliśmy – widziałem, co się dzieje, i żałowałem jej, rozumiesz. Po jakimś czasie jedno doprowadziło do drugiego. Ale nigdy naprawdę do niej nie dotarłem. Ty też nie. Chyba nikt nie dotrze. Do końca życia.

– Do końca życia to bardzo długo.

– Dobrze, masz rację. Po prostu cię ostrzegam. Bo nie chcę, żebyś dłużej cierpiał, bracie. Za dużo razem przeszliśmy, na? I nie chcę, żeby ona cierpiała.

Znowu zamilkł. Gapiliśmy się na kamienie i zamarzniętą ziemię, unikając spoglądania na siebie. Minęło parę minut. W końcu Chalid westchnął głęboko, wstał, roztarł zdrętwiałe dłonie i tupnął. Ja także wstałem, dygocząc z zimna, i zacząłem przytupywać zdrętwiałymi nogami. W ostatniej chwili, z tak impulsywnym pośpiechem, jakby wypadł z plątaniny pnączy, chwycił mnie w ramiona i uścisnął. Siła jego uścisku była miażdżąca, ale jego głowa powoli oparła się na mojej, łagodnie, jak głowa śpiącego dziecka.

Wreszcie wypuścił mnie z objęć i odsunął się z odwróconą twarzą, tak że nie widziałem jego oczu. Odszedł. Poszedłem za nim wolniejszym krokiem, ogrzewając ręce pod pachami. Dopiero kiedy zostałem sam, przypomniałem sobie, co powiedział: mam złe przeczucie, Lin. Bardzo złe przeczucie…

Postanowiłem z nim o tym pogadać, ale właśnie w tej chwili z cienia wynurzył się Habib. Podskoczyłem ze strachu.

– Kurwa! – syknąłem. – Wystraszyłeś mnie na śmierć! Nie rób tak więcej!

– W porządku, w porządku – odezwał się Mahmud Milbaf, stając obok szaleńca.

Habib wybełkotał coś do mnie, tak szybko, że nie rozróżniłem ani jednej sylaby. Oczy prawie wychodziły mu w orbit, przez co jeszcze wyraźniejsze stawały się ciemne, ciężkie wory pod oczami, obciążające dolne powieki i odsłaniające zbyt dużo białka pod pożyłkowanym, popękanym krążkiem tęczówki.

– Co?

– W porządku – powtórzył Mahmud. – Chce porozmawiać ze wszystkimi. Dziś rozmawia z każdym. Przychodzi do mnie. Chce, żebym uczynił angielskie słowa dla ciebie. Ty jesteś ostatni, przed Chalidem. Z Chalidem chce porozmawiać na końcu.

– Co powiedział?

Mahmud poprosił go o powtórzenie. Habib znowu przemówił, w ten sam zbyt gwałtowny sposób, wpatrzony w moje oczy, jakby się spodziewał, że wyskoczy z nich jakiś potwór. Odpowiedziałem spojrzeniem o podobnej intensywności; bywałem już zamknięty w jednej celi z agresywnymi wariatami i wiedziałem, że nie wolno od nich odwracać wzroku.

– Mówi, że silni ludzie tworzą bycie szczęśliwego zbiegu okoliczności – przetłumaczył Mahmud.

– Co?

– Silni ludzie sami go tworzą szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Silni ludzie sami tworzą szczęśliwy zbieg okoliczności? O to mu chodzi?

– Tak, dokładnie. Silny człowiek może stworzyć szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Co to znaczy?

– Nie wiem – odpowiedział Mahmud z cierpliwym uśmiechem. – Tak mówi.

– Chodzi po obozie i mówi tak każdemu? Ze silny człowiek tworzy swoje szczęście?

– Nie. Mnie powiedział, że Prorok, pokój z Nim, był wielkim żołnierzem, zanim został wielkim nauczycielem. Dżalaladowi powiedział, że gwiazdy świecą, bo są pełne tajemnic. Każdemu co innego powiedział. I bardzo mu się spieszy. To dla niego bardzo ważne. Nie rozumiem, Lin. Myślę, że to dlatego, że jutro walka.

– Powiedział coś jeszcze? – spytałem zdumiony.

Mahmud powtórzył Habibowi moje pytanie. Ten zabełkotał coś w paszto i farsi.

– Mówi tylko, że nie ma czegoś takiego jak szczęśliwy zbieg okoliczności. Chce, żebyś mu uwierzył. I znowu powtarza, że silny człowiek…

– Sam tworzy szczęśliwy zbieg okoliczności – dokończyłem. – No to mu powiedz, że dziękuję za wiadomość.

Mahmud przemówił, a Habib przez parę chwil gapił się na mnie jeszcze intensywniej, szukając w moich oczach zrozumienia lub spodziewanej reakcji. Odwrócił się i oddalił, przygięty do ziemi, przyczajony, w pozycji, która wydawała mi się jakoś bardziej przerażająca i niepokojąca niż buzujące w jego oczach szaleństwo.

– A teraz co zamierza? – spytałem Mahmuda. Ulżyło mi, że Habib zniknął.

– Pewnie znajdzie Chalida – odpowiedział.

– Cholera, ale zimno.

– Tak, mnie też zimno, jak tobie. Przez cały dzień marzę, że to zimno odchodzi.

– Byłeś w Bombaju, kiedy poszliśmy posłuchać z Kadirbajem Ślepych Śpiewaków, prawda?

– Tak. To było dla nas wszystkich pierwsze wspólne spotkanie. Wtedy zobaczyłem cię raz pierwszy.

– Przepraszam. Nie przedstawiłem się tamtej nocy, nie zauważyłem cię. Chciałem spytać, skąd znasz Kadirbaja.

Mahmud się roześmiał. Tak rzadko słyszałem jego głośny śmiech, że odruchowo się uśmiechnąłem. Podczas tej misji wychudł – jak my wszyscy. Twarz mu się zapadła, skóra napięła się na wysokich kościach policzkowych i spiczastym podbródku, pokrytym gęstą czarną brodą. Oczy, nawet w zimnym świetle księżyca, miały lśniący brąz świątynnej czary.

– Stoję na ulicy w Bombaju i robię interesy paszportowe z moim przyjacielem. Ręka na moim ramieniu. To Abdullah. Mówi, że Kadir Chan mnie wzywa. Idę do Kadira, który siedzi w samochodzie. Jedziemy razem, rozmawiamy, a potem – jestem jego człowiekiem.

– Dlaczego cię wybrał? Co sprawiło, że on wybrał ciebie, a ty zgodziłeś się pracować dla niego?

Mahmud zmarszczył brwi i wyglądało na to, że po raz pierwszy się nad tym zastanawia.

– Byłem przeciwko szachowi Pahlawiemu – zaczął. – Tajna policja szacha, SAVAK, zabiła wielu ludzi, i wielu posłała do więzienia na bicie. Mój ojciec zabity w więzieniu. Moja matka zabita w więzieniu. Za walkę przeciwko szachowi. Byłem wtedy mały. Kiedy byłem duży, walczyłem z szachem. Dwa razy w więzieniu. Dwa razy bicie, elektryczność na ciało, zbyt wiele bólu. Walczę o rewolucję w Iranie. Ajatollah Chomeini czyni rewolucję w Iranie, jest nową władzą kiedy szach ucieka do Ameryki. Ale SAVAK się nie zmienia. Teraz pracują dla Chomeiniego. Znowu idę do więzienia. Znowu bicie i elektryczny ból. Ci sami ludzie szacha – ci sami z więzienia – teraz pracują dla Chomeiniego. Wszyscy moi przyjaciele umierają w więzieniu lub na wojnie z Irakiem. Ja uciekam, przyjeżdżam do Bombaju. Czynię biznes, czarny rynek, z innymi ludźmi z Iranu. Potem Abd al-Kadir Chan robi mnie swoim człowiekiem. W mym życiu poznałem tylko jednego wielkiego człowieka. Był nim Kadir. Teraz nie żyje…

Zdusił resztę słów, rękawem grubej kurtki otarł łzę z każdego oka.

To było długie przemówienie, zamarzaliśmy na mrozie, ale wypytywałbym go dłużej. Chciałem dowiedzieć się wszystkiego, co wypełniłoby lukę między tym, co powiedział mi Kadirbaj, i tajemnicami, które wyjawił Chalid. Ale w tej samej chwili rozległ się przeszywający, żałosny wrzask przerażenia. Urwał się jak nożem uciął, jakby ktoś przeciął nożycami nitkę dźwięku. Spojrzeliśmy na siebie i jednocześnie sięgnęliśmy po broń.

– Tam! – krzyknął Mahmud i rzucił się przez śnieżną breję, drobiąc ostrożnie nogami.

Dotarliśmy do źródła dźwięku jednocześnie z innymi. Nazir i Sulajman przedarli się przez tłum, by sprawdzić, na co patrzymy. Zamarli w milczeniu. Chalid Ansari pochylał się nad ciałem Habiba Abd ar-Rahmana. Wariat leżał na plecach. Był martwy. W gardle, z którego przed paroma chwilami wydostały się słowa o szczęśliwym zbiegu okoliczności, tkwił nóż. Ten nóż został wbity i obrócony, tak jak Habib uczynił z Siddikim. Ale to nie na jego broń, sterczącą z grzęzawiska żylastej szyi, gapiliśmy się w oszołomieniu. Wszyscy dobrze znaliśmy ten nóż. Wszyscy setki razy widywaliśmy tę charakterystyczną, rzeźbioną rękojeść z rogu. To był sztylet Chalida.

Nazir i Sulajman wzięli Chalida pod pachy i unieśli go łagodnie. Przez chwilę dawał się prowadzić, ale potem odtrącił ich i znowu ukląkł przy zwłokach. Habib miał zawiązany na piersiach szal pattu. Chalid wyjął coś spod jego kurtki. Był to metal, dwa kawałki metalu, które Habib zawiesił na szyi na rzemykach. Dżalalad przypadł do niego i wyrywał mu je. To były odłamki pancerza czołgu, który zniszczyli Hanif i Juma, wisiorki jego przyjaciół.

Chalid wstał i powoli odszedł od trupa. Kiedy mnie mijał, położyłem mu rękę na ramieniu i odszedłem razem z nim. Za moimi plecami rozległo się wściekłe wycie – to Dżalalad zaczął tłuc zwłoki Habiba kolbą kałasznikowa. Obejrzałem się; pod miażdżącymi ciosami broni oczy szaleńca eksplodowały. Poczułem, że za sprawą jakiejś perwersji litościwego serca żal mi Habiba. Sam chciałem go zabić, i to nie raz, i cieszyłem się z jego śmierci, ale moje serce było tak przepełnione litością że w tej chwili zacząłem go opłakiwać, jakby był moim przyjacielem. Kiedyś był nauczycielem, pomyślałem ni stąd, ni zowąd. Najbardziej okrutny i niebezpieczny człowiek, jakiego znałem, kiedyś uczył dzieci. Nie mogłem się pozbyć tej myśli – jakby to była jedyna prawda, jaka w tej chwili się liczyła.

A kiedy inni wreszcie odciągnęli Dżalalada, nie zostało nic, prócz krwi, śniegu, włosów i odłamków kości tam, gdzie przed chwilą spoczywało życie i udręczony umysł.

Chalid wrócił do naszej groty. Mamrotał coś po arabsku. Oczy mu lśniły, pełne rozjaśniającej je wizji, a posiekana bliznami twarz przybrała niemal przerażająco zdecydowany wyraz.

W grocie zdjął pas z manierką. Upuścił go na ziemię. Zdjął przez głowę pas z nabojami i także go rzucił. Następnie zaczął grzebać w kieszeniach, opróżniając je jedna po drugiej, aż pozbył się wszystkich przedmiotów z wyjątkiem ubrania. U jego stóp leżały fałszywe paszporty, pieniądze, listy, portfel, broń, biżuteria i nawet poplamione, pozaginane fotografie nieżyjących od dawna krewnych.

– Co on mówi? – spytałem rozpaczliwie Mahmuda. Przez cztery tygodnie unikałem spojrzenia Chalida i lodowato odtrącałem jego przyjaźń. Nagle przeraziłem się, że go stracę, że już go straciłem.

– To Koran – szepnął Mahmud. – Recytuje sury z Koranu.

Chalid wyszedł z jaskini i ruszył na skraj obozu. Pobiegłem, żeby go powstrzymać, pociągnąłem go za ubranie. Odwrócił się w moją stronę. Chwyciłem go w objęcia, odciągnąłem do tyłu o parę kroków. Nie oponował. Wpatrywał się przed siebie, jakby w jakąś wizję, i przez cały czas powtarzał hipnotycznie poetyczne wersy Koranu. A kiedy go puściłem, ruszył poza teren obozu.

– Pomóżcie! – krzyknąłem. – Nie widzicie? On odchodzi! Odchodzi!

Mahmud, Nazir i Sulajman podeszli, ale zamiast powstrzymać Chalida, chwycili mnie za ręce i delikatnie od niego odciągnęli. On natychmiast ruszył przed siebie. Wyszarpnąłem się, znowu za nim pobiegłem. Krzyknąłem, uderzyłem go w twarz, żeby go otrzeźwić. Nie stawiał oporu, nie reagował. Po zziębniętej twarzy popłynęły mi gorące łzy, które paliły moje popękane usta. Łkanie płynęło z mojej piersi jak rwąca rzeka, szumiąca na wygładzonych kamieniach, ciągle, ciągle, ciągle. Trzymałem go mocno, jedną ręką wokół szyi, drugą w pasie, z dłońmi splecionymi na jego plecach.

Nazir, choć wychudzony i osłabiony, był ode mnie silniejszy. Jego stalowe ręce chwyciły mnie za nadgarstki i rozgięły moje ręce. Mahmud i Sulajman pomogli mnie przytrzymać, choć się rzucałem i usiłowałem chwycić kurtkę Chalida. A potem patrzyliśmy, jak wychodzi z obozu w zimę, która w ten czy inny sposób zniszczyła i zabiła nas wszystkich.

– Nie widziałeś? – spytał Mahmud, kiedy Chalid zniknął. – Nie widziałeś jego twarzy?

– Widziałem, widziałem – załkałem, wlokąc się do jaskini, gdzie pogrążyłem się w rozpaczy.

Leżałem tam godzinami, bez snu, brudny, głodny, zły, ze złamanym sercem. Mógłbym tam umrzeć – czasami ból odejmuje władzę w rękach i nogach – ale ożywił mnie zapach jedzenia. Nasi uznali, że nie można zwlekać z ugotowaniem gnijącego mięsa. Warzyli je w garnku przez wiele godzin, odganiając dym i kryjąc płomienie za kocami.

Zupa była gotowa na długo przed świtem i każdy dostał miskę, szklankę lub kubek. Smród rozkładającego się mięsa był początkowo ponad siły naszych pustych żołądków. Wszyscy zwymiotowaliśmy ohydną, śmierdzącą maź, którą przed chwilą wypiliśmy. Ale głód ma własną wolę, o wiele starszą niż ta, którą hołubimy i gościmy w pałacu umysłu. Byliśmy zbyt wygłodniali, by zrezygnować z jedzenia, i po trzecim podejściu – a u niektórych po piątym – udało nam się zatrzymać w żołądku odrażającą, cuchnącą packę. Ból, który spowodowała gorąca zupa wypita na pusty żołądek, był przenikliwy, jakbyśmy się nałykali wędkarskich haczyków, ale i on minął i każdy zdołał przełknąć po trzy dokładki, i przeżuć gumowate, gnijące kawałki mięsa.

Potem przez dwie godziny na zmianę pędziliśmy za kamienie, gdy zupa zaczęła wędrować naszymi wnętrznościami.

W końcu doszliśmy do siebie i kiedy wszyscy odmówili modlitwy i byliśmy gotowi, zebraliśmy się w pobliżu południowo-wschodniego krańca obozowiska, w miejscu, które doradził nam Habib. Zapewnił nas, że strome zbocze jest jedyną możliwą trasą ku wolności, a ponieważ zamierzał walczyć razem z nami, nie mieliśmy powodu nie ufać jego radzie.

Było nas sześciu, oprócz mnie Sulajman, Mahmud Milbaf, Nazir, Dżalalad oraz młody Ala ad-Din. Był to nieśmiały dwudziestolatek z chłopięcym uśmiechem i spłowiałymi zielonymi oczami starca. Pochwycił moje spojrzenie i kiwnął mi głową z otuchą. Uśmiechnąłem się i także skinąłem głową a on uśmiechnął się szerzej i pokiwał jeszcze energiczniej. Odwróciłem wzrok, zawstydzony, że spędziłem z nim tyle czasu, całe trudne miesiące, i ani razu nie próbowałem wciągnąć go w rozmowę. Mieliśmy razem zginąć, a nic o nim nie wiedziałem. Nic.

Świt podpalił niebo. Pędzone wichrem chmury, strumieniem przepływające przez daleki nieboskłon, stały w płomieniach, szkarłatne od pierwszych palących pocałunków porannego słońca. Uścisnęliśmy sobie dłonie, wzięliśmy się w objęcia, jeszcze raz sprawdziliśmy broń i ruszyliśmy stromymi zboczami w stronę wieczności.

Koniec, kiedy nadchodzi, zawsze pojawia się zbyt szybko. Skóra napięła mi się na twarzy, naciągnięta mięśniami karku i szczęk, które z kolei naciągnęły mięśnie ramion, barków i odmrożonych rąk, zaciśniętych kurczowo na broni.

Sulajman wydał rozkaz. Mój żołądek fiknął koziołka, zacisnął się i zamarzł na kamień, twardszy od zimnej, nieczułej ziemi pod moimi butami. Wstałem, podszedłem do krawędzi skały. Ruszyliśmy w dół. Dzień był fantastyczny, najpiękniejszy i najpogodniejszy od wielu miesięcy. Pamiętam, jak dawno temu myślałem, że w grotach Afganistanu, tak jak w więzieniu, nie ma świtów ani zachodów słońca. Jednak świt tego dnia był piękniejszy od wszystkich innych. Kiedy strome zbocza stały się łagodniejsze, przyspieszyliśmy tempo, a ostatnie połacie różanego śniegu i szarozielonej ziemi przebiegliśmy truchtem.

Pierwsze wybuchy rozległy się zbyt daleko, żeby nas przestraszyć. No dobrze. Zaczyna się. To już to… Słowa klekotały mi w głowie, jakby wypowiedział je ktoś inny, jakby ktoś, jak trener, przygotowywał mnie na koniec. Potem eksplozje się zbliżyły, a wrogie moździerze rozszerzyły pole rażenia.

Spojrzałem na naszych; biegli szybciej ode mnie. Tylko Nazir był nadal u mojego boku. Usiłowałem przyspieszyć. Nogi miałem jakby drewniane, bez czucia. Widziałem, że się ruszają, ale ich nie czułem. Musiałem się zdobyć na gigantyczny wysiłek woli, żeby przesłać im wiadomość i zmusić do szybszego biegu. W końcu mi się udało.

Dwa pociski wybuchły blisko mnie. Biegłem dalej i czekałem na ból, na śmiertelnie śmieszny żart losu. Serce łomotało mi w piersi, dyszałem, a powietrze uchodziło ze mnie białymi chmurkami zimnego powietrza. Nie widziałem pożyci wroga. Moździerze miały zasięg ponad kilometra, ale wiedziałem, że muszą się znajdować bliżej. A potem zaszczekały pierwsze serie z AK-74 – ich i naszych. Byli na tyle blisko, żeby nas zabić, i dość blisko, żeby dać się zabić nam.

Moje oczy gorączkowo przeczesywały ziemię, szukały rozpadlin albo głazów, najbezpieczniejszej trasy. Ktoś na lewo ode mnie upadł. Dżalalad. Biegł obok Nazira, niespełna sto metrów ode mnie. Pocisk z moździerza wybuchł dokładnie przed nim i rozerwał go na strzępy. Znowu spuściłem wzrok, przeskoczyłem głazy i kamienie, potknąłem się, ale nie upadłem. Sulajman, pięćdziesiąt metrów ode mnie, chwycił się za gardło, przebiegł jeszcze parę kroków, zgięty wpół, jakby szukał czegoś na ziemi i upadł na twarz.

Z twarzy i gardła, strzaskanych, rozerwanych, lała się krew. Usiłowałem go ominąć, ale teren był trudny, kamienisty, i musiałem go przeskoczyć.

Zobaczyłem pierwsze błyski ognia z wrogich kałasznikowów. Były daleko, co najmniej dwieście metrów od nas, znacznie dalej, niż się spodziewałem. Obok mnie syknęła kula, zaledwie o krok od mojej lewej ręki. To się nie mogło udać. Nie mogło się udać. Nie było ich zbyt wielu, niewiele karabinów strzelało – ale mieli dużo czasu, żeby wziąć nas na cel i wystrzelać. Musieli nas wszystkich pozabijać. A potem dziki grad wybuchów wdarł się w szeregi wroga. Idioci! Rozerwą nas naszymi własnymi moździerzami, pomyślałem. Zewsząd wybuchały fajerwerki ostrzału. Nazir podniósł strzelbę i zaczął strzelać w biegu. Przede mną strzelał Mahmud Milbaf, biegnący po prawej, na miejscu Sulajmana, i ja także podniosłem broń i nacisnąłem spust.

Gdzieś bardzo blisko rozległ się straszny, mrożący krew w żyłach skowyt. Zrozumiałem, że to ja, ale nie potrafiłem zamilknąć. Spojrzałem na innych, na tych dzielnych i pięknych mężczyzn u mojego boku, biegnących prosto na lufy wroga, i – Boże, wybacz mi tę myśl i to, że ją wyrażę – to była chwała, chwała, jeżeli chwała oznacza doskonałe, wniebowzięte uniesienie. Taka powinna być miłość, gdyby była grzechem. Taka powinna być muzyka, gdyby mogła zabijać. Przy każdym kroku przeskakiwałem kolejny więzienny mur.

A potem, w świecie nagle głuchym jak najgłębsze morze, moje nogi znieruchomiały, a gorąca, ziarnista, cuchnąca, eksplodująca ziemia zalepiła mi oczy i usta. Coś uderzyło mnie w nogi. Coś twardego, gorącego i okrutnie ostrego. Upadłem na twarz, jakbym biegł w ciemnościach i potknął się o pień zwalonego drzewa. Pocisk z moździerza. Metalowe odłamki. Ogłuszenie po wybuchu. Osmalona skóra. Oślepiająca ziemia. Walka o oddech. Głowę wypełnił mi zapach. To był zapach mojej śmierci – pachnie krwią morską wodą wilgotną ziemią i popiołem ze spalonego drewna – a potem upadłem na ziemię z takim rozmachem, że pogrążyłem się w głębokiej czerni bez snów. I upadek trwał całą wieczność. I nie było tam żadnego światła.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 106 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 | ROZDZIAŁ 29 | ROZDZIAŁ 30 | ROZDZIAŁ 31 | ROZDZIAŁ 32 | ROZDZIAŁ 34 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 35| ROZDZIAŁ 37

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.056 сек.)