Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 31

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Nazir obudził mnie przed świtem i opuściliśmy dom wraz z pierwszym brzaskiem, stapiającym się z odchodzącą nocą. Wysiadając na lotnisku z taksówki, zobaczyliśmy Kadirbaja i Chalida Ansariego przy wejściu na krajowe lotnisko, ale nie przywitaliśmy się z nimi. Kadir opracował skomplikowany plan podróży, zgodnie z którym mieliśmy dotrzeć do granicy Afganistanu po czterech większych zmianach środka transportu. Poinstruował nas, żebyśmy podczas każdej przesiadki sprawiali wrażenie, że podróżujemy, i żebyśmy nie zdradzali w żaden sposób, że się znamy. Wyruszyliśmy wraz z nim, by popełnić dziesiątki przestępstw za trzema międzynarodowymi granicami i by wmieszać się w wojnę afgańskich mudżahedinów z potężnym Goliatem – Związkiem Radzieckim. Zamierzał odnieść sukces, ale dopuszczał także myśl o przegranej. Dopilnował, żeby żaden z nas nie został zabity ani schwytany na żadnym etapie podróży, a nasze związki z Bombajem miały być nieuchwytne jak wiatr.

Była to długa podróż, a zaczęła się w milczeniu. Nazir, jak zawsze skrupulatnie przestrzegający zaleceń Kadirbaja, nie odezwał się ani słowem od Bombaju po Karaczi. Za to godzinę po zameldowaniu się w oddzielnych pokojach w hotelu „Chandni” usłyszałem ciche pukanie. Nazir wśliznął się do środka, zanim drzwi uchyliły się do połowy, i zamknął je dokładnie. Oczy miał rozszerzone nerwowym podnieceniem, a ruchy ożywione, niemal gorączkowe. Ten jego jawny strach wytrącił mnie z równowagi i przejął odrobiną niesmaku. Położyłem mu rękę na ramieniu.

– Wyluzuj, Nazir. Bracie, zaraz zeświruję od tej twojej tajemniczości.

Dostrzegł w moim uśmiechu poczucie wyższości, choć nie zrozumiał w pełni moich słów. Zacisnął szczęki i spojrzał na mnie płonącym wzrokiem. Zaprzyjaźniliśmy się. Otworzył przede mną serce. Ale według niego przyjaźń mierzy się tym, co mężczyźni potrafią dla siebie wytrzymać, nie tym, czym się dzielą i cieszą. Zdumiało go, a nawet dręczyło, że niemal zawsze reagowałem na jego powagę żartobliwie. Ironia sytuacji polegała na tym, że obaj byliśmy w rzeczywistości równie ponurzy i poważni, lecz jego posępna surowość mnie bawiła i budziła dziecinne pragnienie spłatania mu figla.

– Rosja… wszędzie – powiedział cicho, lecz z twardą świszczącą intensywnością. – Rosja… wie wszystko… zna wszystkich… płaci pieniądze za znać wszystkich.

– Rosyjscy szpiedzy? – spytałem. – W Karaczi…

– Cały Pakistan. – Pokiwał głową i odchylił się, by splunąć na podłogę, nie wiedziałem, czy z pogardy, czy na szczęście. – Za dużo niebezpieczeństwa! Nie mówić z nikim! Idź… Dom Faludy… bazar Bohri… dziś… saade char baje.

– Wpół do piątej – powtórzyłem. – Chcesz, żebym spotkał się z kimś w domu Faludy, na bazarze Bohri, o wpół do piątej? Tak? Z kim mam się spotkać?

Uśmiechnął się ponuro i otworzył drzwi. Rozejrzał się szybko i znowu wyśliznął się tak szybko i cicho, jak się pojawił. Spojrzałem na zegarek. Pierwsza. Musiałem jakoś zabić trzy godziny. Z racji misji z przemycaniem paszportów Abd al-Ghani dał mi pas na pieniądze, zrobiony według jego własnego unikatowego projektu. Był uszyty z wytrzymałego, wodoodpornego winylu, kilkakrotnie szerszy od standardowego pasa na pieniądze. Kiedy się nim opasało brzuch, można było w nim zmieścić do dziesięciu paszportów i masę kasy. Tego pierwszego dnia w Karaczi miałem tam cztery moje dokumenty. Pierwszy angielski, z którym kupowałem bilety i meldowałem się w hotelach. Drugi był czystym paszportem amerykańskim, który Kadirbaj zorganizował dla mnie specjalnie na misję do Afganistanu. Dwa pozostałe, szwajcarski i kanadyjski, były zapasowe, na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Miałem także fundusz dziesięciu tysięcy dolarów, wypłacony z góry, jako część mojego wynagrodzenia za udział w tej niebezpiecznej misji. Zapiąłem gruby pas pod koszulą, włożyłem nóż sprężynowy do pochwy z tyłu i wyszedłem z hotelu, by się rozejrzeć po mieście.

Było gorąco, goręcej niż zwykle w życzliwym ludziom listopadzie, a po drobnym, nietypowym o tej porze roku deszczyku nad ulicami unosiła się duszna mgiełka. Karaczi było wówczas niebezpiecznym, wybuchowym miastem. Junta wojskowa, która od kilku lat rządziła w Pakistanie i doprowadziła do egzekucji wybranego w demokratycznych wyborach premiera Zulfikara Ali Bhutto, rządziła narodem metodą podziału. Wykorzystywano istniejące konflikty etniczne i religijne, doprowadzając do krwawych walk. Szczuto niektóre grupy etniczne – zwłaszcza Sindhów, Pasztunów i Pendżabczyków przeciwko imigrantom, nazywanym Mahadżirami, którzy napływali do Pakistanu. Wojsko potajemnie wspierało ekstremistów z rywalizujących ze sobą grup, faworyzując ich i zaopatrując w broń i pieniądze. A gdy sprowokowane zamieszki wreszcie wybuchały, generałowie rozkazywali policji otworzyć ogień. Wściekłą reakcję na brutalność policji tłumiono za pomocą wojska. W ten sposób armia, której tajne operacje doprowadziły do wybuchów krwawych konfliktów, prezentowała się jako jedyna siła zdolna utrzymać porządek i praworządność.

Gdy masakry i odwety nakręcały spiralę okrucieństwa, porwania i tortury zaczęły się stawać codziennością. Fanatycy z jednej grupy porywali zwolenników innej i poddawali ich sadystycznym torturom. Wielu porwanych umierało w niewoli. Niektórzy znikali bez śladu. A gdy któraś z grup stawała się tak potężna, że mogłaby zakłócić równowagę tej makabrycznej gry, generałowie zaszczepiali konflikty w jej łonie, żeby ją osłabić. Fanatycy zaczynali pożerać sami siebie, zabijać i okaleczać rywali z własnej grupy etnicznej.

Oczywiście przy każdym nowym wybuchu agresji i pragnienia odwetu, bez względu na to, jaki rząd powstawał lub upadał, tylko wojsko zyskiwało na sile i tylko wojsko miało prawdziwą władzę.

Pomimo tego dramatycznego napięcia – i z jego powodu – w Karaczi doskonale prowadziło się interesy. Generałowie, którzy byli jak mafia bez odwagi, stylu i solidarności prawdziwych, szanujących się gangsterów, zdobyli kraj siłą i cały naród trzymali na muszce jak zakładników, a skarbiec złupili. Niezwłocznie zawiadomili wielkie potęgi gospodarcze i innych producentów broni, że wojska pakistańskie są otwarte na ich ofertę. Cywilizowane narody zareagowały entuzjastycznie i przez wiele lat Karaczi gościło grupy handlarzy broni z Ameryki, Wielkiej Brytanii, Chin, Szwecji, Włoch i innych państw. Nie mniej niestrudzeni w dobijaniu targów z generałami byli dostarczyciele nielegalnych usług – handlarze z czarnego rynku, handlarze bronią, przemytnicy i najemnicy. Tłoczyli się w kawiarniach i hotelach, cudzoziemcy z pięćdziesięciu krajów, którym w głowie były tylko przestępstwa, a w sercach przygoda.

W pewnym sensie byłem jednym z nich. Tak jak i oni chciałem zarobić na wojnie w Afganistanie, ale nie czułem się z nimi jak wśród swoich. Przez trzy godziny snułem się od restauracji do hotelu, z hotelu do herbaciarni, siadywałem w okolicy lub z grupami cudzoziemców szukających szybkiego zarobku. Ich rozmowy były przyziemnie wyrachowane. Wojna w Afganistanie, co większość oceniała z radością, mogła potrwać jeszcze parę ładnych lat. Generałowie odczuwali wyraźną presję. Chodziły plotki, że Benazir, córka straconego premiera, zamierza powrócić z wygnania w Londynie do Pakistanu, by stanąć na czele demokratycznego przymierza przeciwko juncie. Jednak, na co Uczyli spekulanci, przy odrobinie szczęścia i sprytu armia może jeszcze przez parę lat zachować władzę w kraju, a wraz z nią miały pozostać sprawdzone układy ze skorumpowanymi urzędnikami.

Rozmawiano o dopływie zapasów, co było eufemizmem na towary z przemytu i czarnego rynku, na które wzdłuż całej granicy pakistańsko-afganistańskiej był wielki popyt. Papierosy, zwłaszcza amerykańskie, sprzedawano na przełęczy Chajber za szesnastokrotność i tak już rozdętej ceny w Karaczi. Wszelkie lekarstwa z miesiąca na miesiąc przynosiły coraz większe zyski. Zimowa odzież, nadająca się do zimowych obozów, rozchodziła się jak świeże bułeczki. Pewien przedsiębiorczy niemiecki przemytnik przyjechał z Monachium do Peszawaru furgonetką Mercedesa pełną alpejskich mundurów armii niemieckiej, łącznie z ocieplaną bielizną. Sprzedał wszystko na pniu, razem z furgonetką z pięciokrotnym przebiciem. Kupującym był afgański watażka, popierany przez zachodnie mocarstwa i agencje, w tym amerykańską CIA. Gruba zimowa odzież, która przebyła tysiące kilometrów przez Niemcy, Austrię, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran i Pakistan, nie dotarła do mudżahedinów w zasypanych śniegiem afgańskich górach. Trafiła do magazynów watażki w Peszawarze, gdzie czekała na zakończenie wojny. Renegat zamierzał przesiedzieć wojnę w bezpiecznej fortecy w Pakistanie. Następnie, gdy prawdziwe walki z Rosjanami się zakończą i wojna zostanie wygrana, chciał sięgnąć po władzę, stojąc na czele własnej małej armii.

Wieści z tego nowego rynku – watażka opłacany przez CIA i spragniony towarów za każdą cenę – obudziły dreszcz emocji w społeczności cudzoziemców – oportunistów w Karaczi. W to jedno popołudnie wysłuchałem trzech nieznacznie różniących się od siebie wersji historii przedsiębiorczego Niemca z ciężarówką pełną zimowych mundurów. Cudzoziemcy, ogarnięci czymś w rodzaju gorączki złota, przekazywali sobie tę legendę z ust do ust. Sami zaś nawiązywali i finalizowali transakcje sprzedaży konserw, beli czesankowej wełny, części silników, całego magazynu kuchenek spirytusowych z drugiej ręki i wszelkiego rodzaju broni, od bagnetów po granatniki. I wszędzie, w każdej rozmowie powtarzał się mroczny, desperacki refren: jeśli ta wojna potrwa jeszcze rok, to wyjdziemy na swoje.

Rozdrażniony, chmurny od kłębiących się mrocznych emocji, wszedłem do Domu Faludy na bazarze Bohri i zamówiłem sobie słodki, technikolorowy drink. Faluda jest nieprzyzwoicie słodką mieszanką kluseczek z białej mąki, mleka, aromatu różanego i innych syropów. Dom Firni w bombajskiej dzielnicy Dongri w pobliżu domu Kadirbaja cieszy się zasłużoną sławą z racji przepysznych napojów faluda, lecz w porównaniu z bajecznymi drinkami podawanymi w Domu Faludy w Karaczi są one mdłe i nijakie. Kiedy przy mojej prawej dłoni stanęła szklanka różowo-czerwono-białego słodkiego mleka, podniosłem wzrok, by podziękować kelnerowi, i ujrzałem Chalida Ansariego z dwoma drinkami.

– Stary, wyglądasz, jakby ci się przydało coś mocniejszego – powiedział z bladym, smutnym uśmiechem i usiadł obok mnie. – Co u ciebie dobrego? A raczej: co złego?

– Nic. – Westchnąłem i także się uśmiechnąłem.

– Daj spokój. Dawaj.

Spojrzałem w jego szczerą, otwartą, poznaczoną bliznami twarz i przyszło mi na myśl, że Chalid zna mnie lepiej niż ja jego. Czy ja zauważyłbym i pojął, że ma kłopoty, gdyby nasze role się odwróciły i to on wszedł do Domu Faludy pogrążony w tak nieprzyjemnych rozmyślaniach? Pewnie nie. Chalid tak często bywał pochmurny, że nie zauważyłbym różnicy.

– No wiesz, chyba się trochę pogubiłem. Rozglądałem się po knajpach i czajchanach, o których mi opowiadałeś – tam gdzie się spotykają goście z czarnego rynku i najemnicy. I to mnie podłamało. Wszyscy oni chcą, żeby wojna się nigdy nie kończyła, i mają gdzieś, kto zginie albo kto zabija.

– Zarabiają. – Wzruszył ramionami. – To nie ich wojna. Nie oczekuję po nich zrozumienia. Tak to już jest na tym świecie.

– Wiem, wiem. Nie chodzi o pieniądze. – Zmarszczyłem brwi. Szukałem słów, nie emocji, które je zrodziły. – Tylko… jeśli szukasz definicji kogoś chorego, jakiegoś naprawdę chorego umysłu, trudno znaleźć coś gorszego od człowieka, który pragnie, by wojna – jakakolwiek – trwała jak najdłużej.

– A ty czujesz się… jakby… skalany… taki jak oni? – spytał łagodnie Chalid, spoglądając w swoją szklankę.

– Może. Nie wiem. Nawet bym się nad tym nie zastanawiał – wiesz, gdybym gdziekolwiek indziej usłyszał, jak ludzie o tym rozmawiają. Gdyby mnie tu nie było, gdybym nie robił dokładnie tego samego co oni, toby mnie tak nie szarpnęło.

– To nie całkiem to samo.

– Całkiem. W dużym stopniu. Kadir mi płaci, czyli zarabiam tak jak oni – i przemycam nowe świństwo na świńską wojnę. Tak jak oni.

– I może zacząłeś sobie zadawać pytanie, co tu robisz, do kurwy nędzy?

– To też. Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że nie mam pojęcia? Naprawdę, z ręką na sercu, nie wiem, dlaczego to, kurwa, robię. Kadir poprosił, żebym był jego Amerykaninem, więc to robię. Ale nie wiem, dlaczego.

Przez jakiś czas milczeliśmy, popijając i słuchając jazgotu i szumu tłocznego Domu Faludy. Z wielkiego przenośnego radia płynęły romantyczne gazale w urdu. Klienci nieopodal rozmawiali w trzech albo czterech różnych językach. Nie rozumiałem słów i nie potrafiłem rozpoznać, co to w ogóle za języki: uzbecki, tadżycki, farsi?

– Świetne! – powiedział Chalid, wybierając długą łyżką kluseczki ze szklanki.

– Dla mnie za słodkie – powiedziałem, ale i tak wypiłem.

– Niektóre rzeczy powinny być za słodkie – powiedział i mrugnął, ssąc napój przez słomkę. – Gdyby faluda nie była za słodka, nikt by jej nie pił.

Skończyliśmy napoje i wyszliśmy na słoneczne późne popołudnie. Za drzwiami stanęliśmy i zapaliliśmy.

– Rozejdziemy się w różnych kierunkach – wymamrotał Chalid, przytykając zapałkę do papierosa, którego osłaniałem dłońmi. – Idź tam, na południe, przez parę minut. Dogonię cię. Nie żegnaj się.

Odwrócił się na pięcie i zszedł z krawężnika na pas szybkiego pieszego ruchu pomiędzy chodnikiem i samochodami na ulicy.

Odwróciłem się i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Parę minut później, na obrzeżu bazaru, obok mnie zatrzymała się taksówka. Tylne drzwi otworzyły się, wskoczyłem do środka i usiadłem obok Chalida. Na przednim siedzeniu obok kierowcy znajdował się inny mężczyzna. Był tuż po trzydziestce, miał krótkie, ciemnobrązowe włosy, cofające się znad wysokiego, szerokiego czoła. Głęboko osadzone oczy były tak ciemne, że wydawały się czarne, dopóki promień słońca nie prześwietlił tęczówek, ukazując zawirowania czekoladowego barwnika. Te oczy patrzyły wprost, inteligentnie, spod czarnych brwi, które niemal stykały się ze sobą. Nos miał prosty, prawie dotykający krótkiej górnej wargi, usta mocne, znamionujące determinację i wydatny, okrągły podbródek. Najwyraźniej ogolił się dzisiaj, i to niedawno, ale błękitnoczarny cień już teraz omrocznił dolną połowę jego twarzy obok schludnej, ostro zarysowanej linii brody. Była to silna, kanciasta, symetryczna twarz, przystojna dzięki swej mocy i równym proporcjom, jeśli nie ze względu na jakąś uderzającą cechę.

– To Ahmad Zadih – oznajmił Chalid, kiedy taksówka ruszyła.– Ahmadzie, to Lin.

Uścisnęliśmy sobie dłonie serdecznie i z sympatią. Jego tchnąca siłą twarz mogła się wydawać surowa, gdyby nie pewien wyraz, który łagodnie mrużył mu oczy i znaczył policzki zmarszczkami od uśmiechu. W chwilach skupienia, w chwilach dalekich od całkowitego rozluźnienia, Ahmad Zadih miał taki wyraz twarzy, jakby wypatrywał przyjaciela w tłumie obcych. Ta mina była rozbrajająca i natychmiast go za nią polubiłem.

– Wiele o tobie słyszałem – powiedział, wypuściwszy moją dłoń i oparłszy ramię o przednie siedzenie. Akcent rozbrzmiewający w jego niepewnej, lecz wyraźnej angielszczyźnie stanowił melodyjną północnoafrykańską mieszankę francuskiego i arabskiego.

– Mam nadzieję, że nic dobrego – odparłem ze śmiechem.

– Wolałbyś, żeby ludzie mówili o tobie źle?

– Nie wiem. Mój przyjaciel Didier mówi, że chwalenie kogoś za plecami to monstrualny nietakt, bo nie możemy się bronić tylko przed tymi, którzy mówią o tobie dobrze.

D’accord! – Roześmiał się. – Dokładnie!

– Cholera, to mi przypomniało… – przerwał Chalid, grzebiąc w kieszeniach. Po chwili wyciągnął złożoną kopertę. – Omal nie zapomniałem. Widziałem Didiera – w tę noc przed wyjazdem. Szukał cię. Nie mogłem mu powiedzieć, gdzie jesteś, więc prosił, żebym ci to przekazał.

Przyjąłem złożoną kopertę i wsunąłem do kieszeni koszuli, żeby przeczytać na osobności.

– Dzięki – mruknąłem. – Więc co się dzieje? Dokąd jedziemy?

– Do meczetu – wyjaśnił Chalid z tym bladym, smutnym uśmiechem. – Najpierw zgarniemy tam jednego przyjaciela, potem pojedziemy na spotkanie z Kadirem i innymi facetami, z którymi przekroczymy granicę.

– Z iloma facetami?

– Będzie ze trzydziestu. Przeważnie są już w Kwecie albo w Czamanie, tuż przy granicy. Jutro wyjeżdżamy – ty, ja, Kadirbaj, Nazir, Ahmad i jeszcze jeden gość, Mahmud. To mój przyjaciel. Chyba go nie znasz, ale za parę minut go poznasz.

– Mała ONZ, co? – spytał Ahmad retorycznie. – Abd al-Kadir Chan z Afganistanu, Chalid z Palestyny, Mahmud z Iranu, ty z Nowej Zelandii – przepraszam, teraz jesteś naszym Amerykaninem – a ja z Algierii.

– To nie wszystko – dodał Chalid. – Mamy jednego z Maroka, jednego z państw Zatoki, jednego z Tunezji, dwóch z Pakistanu, jednego z Iraku. Reszta to Afgańczycy, ale z różnych części Afganistanu i różnych grup etnicznych.

– Dżihad – powiedział Ahmad z ponurym, niemal trwożnym uśmiechem. – Święta wojna. To nasza święta powinność, walczyć z rosyjskim najeźdźcą i uwolnić muzułmański kraj.

– Nie pozwalaj mu się rozgadać. – Chalid się skrzywił. – Ahmad jest komunistą. Zaraz wyjedzie z Mao i Leninem.

– Nie czujesz się trochę… niekomfortowo? – spytałem prowokacyjnie. – Występując przeciwko wojsku socjalistycznemu?

– Jacy socjaliści? – warknął. – Jacy komuniści? Nie zrozum mnie źle, Rosjanie zrobili w Afganistanie kilka dobrych rzeczy…

– Dobrze mówi – przerwał Chalid. – Zbudowali mnóstwo mostów i wszystkie główne autostrady, i masę szkół.

– I tamy, żeby była świeża woda, i elektrownie – wszystko to dobre rzeczy. A ja ich popierałem, kiedy budowali to wszystko, żeby nam pomóc. Ale kiedy wtargnęli do Afganistanu, żeby siłą zmienić ten kraj, wystąpili przeciwko tym wszystkim zasadom, w które rzekomo wierzyli. Nie są prawdziwymi marksistami ani leninistami. Rosjanie to imperialiści, a ja walczę z nimi w imię Marksa, Lenina, Mao…

– I Allaha. – Chalid się uśmiechnął.

– Tak, i Allana – potwierdził Ahmad, błyskając do nas białymi zębami i uderzając w oparcie siedzenia.

– Dlaczego tak zrobili? – spytałem.

– To już lepiej wyjaśni Chalid – odpowiedział, przekazując pałeczkę palestyńskiemu weteranowi kilku wojen.

– Afganistan to łup – zaczął Chalid. – Nie ma wielkich zapasów ropy naftowej, złota ani żadnego pożądanego towaru, ale i tak jest smakowitym łupem. Rosjanie pragną go, bo leży przy ich granicy. Usiłowali nad nim zapanować drogą dyplomatyczną, dzięki paczkom, programom pomocy i tak dalej. Obsadzili rząd swoimi ludźmi. Amerykanie nie mogli tego znieść, ze względu na zimną wojnę i prowokacje, więc doprowadzili do destabilizacji, popierając jedyną grupę, którą szczerze wkurzał ten marionetkowy rząd – czyli mułłów i innych religijnych gości. Ci długobrodzi odchodzili od zmysłów, widząc, jak Rosjanie zmieniają kraj – pozwolili kobietom pracować i studiować na uniwersytetach, i chodzić w miejscach publicznych bez burek od stóp do głów. Kiedy Amerykanie dali im broń, bomby i pieniądze, żeby mogli zaatakować Rosjan, od razu na to poszli. Po jakimś czasie Rosjanie postanowili przestać udawać i weszli na teren kraju. No i mamy wojnę.

– A Pakistańczycy – dodał Ahmad Zadih – pragną Afganistanu, bo w coraz szybszym tempie ich przybywa, zbyt szybkim, i potrzebna im ziemia. Chcą stworzyć wielkie państwo, łącząc dwa narody. A Pakistan ze względu na generałów należy do Ameryki. Dlatego Ameryka mu pomaga. Teraz prowadzą szkolenia, trenują bojowników w szkołach religijnych – madrasach – w całym Pakistanie. Tych bojowników nazywają talibami i wyślą ich do Afganistanu, kiedy my wygramy wojnę. A wygramy, Lin. Ale jak będzie z następną – nie wiem.

Odwróciłem się do okna i jakby to był jakiś znak, tamci zaczęli mówić po arabsku. Przysłuchiwałem się tym gładkim, płynnym sylabom i ukołysała mnie ich sycząca muzyka. Ulica za oknem stała się mniej uporządkowana, budynki były nędzniejsze i bardziej zaniedbane. Wiele domów z glinianych cegieł i piaskowca miało tylko jedną kondygnację, i choć najwyraźniej zamieszkiwały je całe rodziny, wyglądały na niewykończone – jakby ludzie wprowadzili się do nich w stanie surowym, byle tylko mieć dach nad głową.

Mijaliśmy całe dzielnice takich niebudzących zaufania, prowizorycznych domostw – dzielnice sypialne, wzniesione, by zaradzić napływowi imigrantów z wiosek do gwałtownie rozrastającego się miasta. Boczne uliczki i równoległe aleje świadczyły o tym, że sobowtóry tych prymitywnych, jednakowych budowli ciągną się po obu stronach głównej drogi aż po horyzont.

Po niemal godzinie powolnej jazdy przez czasami niemożliwie zatłoczone ulice zatrzymaliśmy się na chwilę, by wpuścić kolejnego mężczyznę. Idąc za wskazówkami Chalida, taksówkarz zawrócił i ruszył dokładnie tą samą zatłoczoną trasą.

Nowo przybyły nazywał się Mahmud Milbaf, miał trzydzieści lat i był Irańczykiem. W pierwszej chwili jego twarz – gęste, czarne włosy, wysokie kości policzkowe, oczy koloru piaszczystych wydm o krwistoczerwonym zachodzie słońca – tak dotkliwie przypomniała mi o zmarłym przyjacielu Abdullahu, że wzdrygnąłem się z bólu. Po paru chwilach to wrażenie podobieństwa ustąpiło: Mahmud miał trochę wyłupiaste oczy usta mniej pełne, a brodę szpiczastą jakby stworzoną do koziej bródki. Właściwie była to zupełnie odmienna twarz.

Ale ta jasna myśl o Abdullahu Tahirim i przeszywający ból tęsknoty za nim nagle uświadomiły mi, dlaczego – między innymi – wyruszyłem z Chalidem i innymi na cudzą wojnę. Jednym z bardzo ważnych elementów mojej gotowości, by narazić się na ryzyko podczas misji Kadira, było poczucie winy, że dopuściłem, by Abdullah umierał sam, w starciu w wieloma przeciwnikami. Znalazłem sobie ekwiwalent tej sytuacji, otoczyłem się uzbrojonymi wrogami. I w chwili kiedy ta myśl zaistniała, w chwili gdy niewypowiedziane słowo – samobójstwo – wypisało się na szarej ścianie mojego umysłu, odrzuciłem je z dreszczem, który przebiegł mi po skórze. I po raz pierwszy od wielu miesięcy, odkąd zgodziłem się pracować dla Abd al-Kadira Chana, poczułem strach i zrozumiałem, że moje życie jest w tej chwili niczym więcej jak garścią piasku w zaciśniętej dłoni.

Wysiedliśmy z samochodu przecznicę przed meczetem Masdżid-at-Tuba. Idąc gęsiego w dwudziestometrowych odstępach, dotarliśmy do świątyni i zdjęliśmy buty. Stareńki hadżdżi zajął się naszymi butami, mamrocząc medytacyjny zikkier. Chalid wcisnął złożony banknot w powykręcaną artretyzmem, stwardniałą rękę staruszka. Wchodząc do meczetu, podniosłem głowę i omal nie krzyknąłem z zaskoczenia i radości.

W meczecie było chłodno i nieskazitelnie czysto. Smukłe filary, zdobne mozaikami łuki i rozległe połacie wzorzystych posadzek lśniły marmurowymi i kamiennymi płytkami. Lecz ponad nimi, wysoko, znajdowała się ogromna kopuła z białego marmuru, z nieodpartą siłą przyciągająca wszystkie spojrzenia. Miała jakieś sto kroków średnicy i była wysadzana malutkimi, polerowanymi lusterkami. Stałem, gapiąc się w zachwycie na jej urodę, a wówczas zapaliły się światła i wielki łuk marmuru nad naszymi głowami zalśnił jak słońce na milionach fal i zmarszczek falującego na wietrze jeziora.

Chalid odszedł po chwili, obiecując, że wróci, kiedy tylko zdoła. Ahmad, Mahmud i ja poszliśmy do alkowy, z której rozciągał się widok na kopułę, usiedliśmy na posadzce z polerowanych kafelków. Od wieczornej modlitwy upłynęło już nieco czasu – jadąc taksówką, słyszałem wezwanie muezina – ale w meczecie zostało jeszcze wielu mężczyzn zatopionych w prywatnych modlitwach. Upewniwszy się, że niczego mi nie brak, Ahmad oznajmił, że wykorzysta okazję, żeby się pomodlić. Przeprosił nas i podszedł do zbiornika z wodą do mycia. Obmywszy rytualnie twarz, ręce i stopy, powrócił na niewielki skrawek wolnej przestrzeni pod kopułą i przystąpił do modlitwy.

Przyglądałem się mu i na widok łatwości, z jaką otworzył się na kontakt z Bogiem, gryzła mnie zazdrość. Nie miałem potrzeby, żeby pójść w jego ślady, ale szczerość jego medytacji sprawiła, że poczułem się jakoś bardzo samotny z tym moim indywidualnym, niepołączonym umysłem.

Ahmad zakończył modlitwę i w chwili, gdy ruszył w naszą stronę, powrócił zatroskany Chalid. Usiedliśmy blisko siebie, niemal stykając się głowami.

– Macie kłopot – szepnął. – W waszym hotelu była policja.

– Gliny?

– Policja polityczna – odpowiedział. – ISI. Wywiad.

– Czego chcieli? – spytałem.

– Ciebie. Nas. Ktoś na nas doniósł. U Kadira też byli. Obaj mieliście szczęście. Nie zastali go w domu, nie mogli go zgarnąć. Co zabrałeś z hotelu? Co zostawiłeś?

– Mam paszporty, pieniądze i nóż – powiedziałem. Ahmad wyszczerzył zęby.

– Wiesz co, zaczynam cię lubić – szepnął.

– Reszta została – dodałem. – Niewiele tego. Ciuchy, przybory toaletowe, parę książek. Wszystko. A nie, jeszcze bilety – na samolot i pociąg. Zostawiłem w neseserze. Tylko na nich jest nazwisko, jestem pewien.

– Nazir ma twój neseser. Wyniósł go na chwilę przed wejściem glin – powiedział Chalid, kiwając pocieszająco głową. – Ale niczego więcej nie zdążył zabrać. Kierownik to nasz człowiek, ostrzegł Nazira. Pozostaje wielkie pytanie: kto poinformował gliny że tu jesteśmy? To musiał być ktoś z otoczenia Kadira. Ktoś z wewnątrz, bardzo mu bliski. Niedobrze.

– Nie rozumiem – szepnąłem. – Dlaczego policja tak się nami interesuje? Pakistan popiera wojnę w Afganistanie. Powinni się cieszyć, że przemycamy towar dla mudżahedinów. Powinni nam w tym pomagać.

– Pomagają pewnym Afgańczykom, ale nie wszystkim. Ci, dla których jest nasz towar, ludzie spod Kandaharu, to żołnierze Masuda. Pakistan ich nienawidzi, bo nie akceptują Hekmatjara ani żadnego propakistańskiego przywódcy ruchu oporu. Pakistan i Ameryka wybrali Hekmatjara na następnego władcę Afganistanu, kiedy wojna się skończy. Ale ludzie Masuda spluwają na sam dźwięk jego nazwiska.

– To szalona wojna – dodał Mahmud Milbaf ochrypłym, gardłowym szeptem. – Afgańczycy walczyli ze sobą od dawna, od tysięcy lat. Od walki ze sobą lepsza jest tylko walka… jak to się nazywa… z inwazją. Pokonają Rosjan, to pewne, ale będą walczyć dalej.

– Pakistańczycy chcą mieć pewność, że to oni będą zwycięzcami czasu pokoju, gdy Afgańczycy zwyciężą w czasie wojny. A wtedy zabiorą nam całą broń, lekarstwa i inne dobra, i oddadzą je swoim…

– …przedstawicielom – mruknął Chalid, a jego nowojorski akcent eksplodował w tym jednym wyszeptanym słowie. – Hej, słyszycie?

Wszyscy nastawiliśmy ucha; gdzieś spoza meczetu dobiegł nas śpiew i muzyka.

– Zaczęli – powiedział Chalid i podniósł się z gracją sportowca. – Pora się zbierać.

Wstaliśmy i poszliśmy w ślad za nim, by zabrać buty. Okrążając budynek w gęstniejącym mroku, zbliżyliśmy się do śpiewających.

– Ja… ja już słyszałem ten śpiew – odezwałem się do Chalida.

– Znasz Ślepych Śpiewaków? No tak, oczywiście. Byłeś w Bombaju z Abd al-Kadirem, kiedy dla nas śpiewali. Wtedy widziałem cię po raz pierwszy.

– Też tam byłeś?

– Jasne. Wszyscy tam byliśmy. Ahmad, Mahmud, Siddiki – jeszcze go nie znasz. I masa innych, którzy z nami wyruszą. Wszyscy tam byli. To było pierwsze wielkie zebranie w sprawie tej wyprawy do Afganistanu. Dlatego się wtedy spotkaliśmy. W tym celu zorganizowano to spotkanie. Nie wiedziałeś?

Powiedział to ze śmiechem, tonem jak zwykle pozbawionym podtekstów i naturalnym, ale i tak mnie to dźgnęło. Nie wiedziałeś? Nie wiedziałeś?

Kadir planował tę podróż od dawna, pomyślałem, już tej pierwszej nocy, kiedy go poznałem. Wielka, zadymiona sala, w której Ślepi Śpiewacy dali prywatny koncert, stanęła mi przed bezami z krystaliczną wyrazistością. Przypomniałem sobie, co jedliśmy, jaki charras paliliśmy. Przypomniałem sobie te nieliczne znane twarze, które rozpoznałem tamtego wieczora. Czy wszyscy byli zaangażowani w tę misję? Przypomniałem sobie młodego Afgańczyka, który powitał Kadirbaja z taką rewerencją, kłaniając się tak nisko, że spod fałdów szala ukazał się pistolet.

Nadal myślałem o tym pierwszym wieczorze i wciąż gnębiły mnie pytania, na które nie potrafiłem odpowiedzieć, gdy wtem ujrzeliśmy dużą grupę setek mężczyzn siedzących po turecku na obszernym, wykładanym płytkami dziedzińcu przed meczetem. Ślepi Śpiewacy skończyli śpiewać i wszyscy nagrodzili ich okrzykami. Allah! Allah! Subhaan Allah! Chalid zaprowadził nas przez tłum do względnie zacisznej alkowy, gdzie siedział Kadir w towarzystwie Nazira i kilku innych.

Spojrzałem mu w oczy, a on podniósł rękę i skinął, żebym do niego dołączył. Kiedy znalazłem się przy nim, chwycił moją dłoń i przyciągnął mnie na miejsce u swego boku. Wiele głów odwróciło się w naszą stronę. W moim znękanym sercu kłębiły się sprzeczne uczucia: strach, że mój związek z Kadirem Chanem jest tak oczywisty, i fala dumy, że mnie wyróżnił wśród innych.

– Koło zatoczyło pełny obrót – szepnął prosto do mego ucha, położywszy mi rękę na ramieniu. – Poznaliśmy się przy Ślepych Śpiewakach, a teraz znowu ich słuchamy, przystępując do tego ważnego zadania.

Jakby czytał w moich myślach. Byłem pewny, choć nie wiem, skąd wziąłem tę pewność, że działał z wyrachowaniem, że doskonale zdawał sobie sprawę z oszałamiającego wpływu swoich słów. Nagle mnie rozgniewał, rozdrażnił, nie mogłem znieść nawet dotyku jego ręki.

– Czy zamówiłeś na dziś Ślepych Śpiewaków? – spytałem, wpatrzony przed siebie, nie usuwając z głosu ostrego tonu. – Wiesz, tak jak zaaranżowałeś wszystko podczas naszego pierwszego spotkania?

Milczał, aż musiałem na niego spojrzeć. A kiedy nasze oczy się spotkały, oczy zapiekły mnie od łez; powstrzymałem je, zaciskając mocno szczęki. Udało się; oczy paliły, lecz pozostały suche, choć w głowie miałem zamęt. Ten człowiek o skórze barwy cynamonowego brązu, z siwą, schludnie przystrzyżoną brodą wykorzystywał mnie i manipulował mną i wszystkimi innymi, jakbyśmy byli jego niewolnikami. A jednak w jego złotych oczach dojrzałem tyle miłości, że dla mnie było to wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem w najgłębszych zakamarkach serca. Miłość jego łagodnie uśmiechniętych, bardzo zatroskanych oczu była miłością ojcowską, jedyną, jaką poznałem.

– Od tej chwili zostaniesz z nami – szepnął, nie odwracając wzroku. – Nie możesz wrócić do hotelu. Policja ma twój rysopis i nadal cię szuka. To moja wina i jestem ci winien przeprosiny. Ktoś z naszego bliskiego otoczenia zdradził. Mieliśmy szczęście – a on pecha – że nie wpadliśmy w pułapkę. Zostanie ukarany Popełnił błąd, który go zdekonspirował. Wiemy kto to, wiemy, co należy z nim uczynić. Ale to może poczekać, dopóki nie wrócimy z misji. Jutro wyruszymy do Kwety. Musimy tam pozostać przez jakiś czas. W odpowiedniej porze przeprawimy się do Afganistanu. I od tego dnia, dopóki nie opuścisz Afganistanu, za twoją głowę będzie wyznaczona cena. Rosjanie dobrze płacą za schwytanie cudzoziemców, którzy pomagają mudżahedinom. A w Pakistanie mamy niewielu przyjaciół. Sądzę, że musimy zdobyć dla ciebie jakieś miejscowe odzienie. Przebierzemy cię za młodzieńca z mojej wioski – Pasztuna, tak jak ja. Tak, zakryjemy czapką twoje białe włosy, a na twoje szerokie ramiona i pierś zarzucimy szal pattu. Wtedy być może ujdziesz za mojego niebieskookiego syna. Co sądzisz?

Co sądziłem? Ślepi Śpiewacy hałaśliwie odchrząknęli i grupa muzyków rozpoczęła przygrywkę do nowej pieśni, pełnej rozpaczliwego łkania fisharmonii i burzącej krew namiętności tabli. Przyglądałem się długim, smukłym palcom muzyka grającego na tabli, uderzającego i pieszczącego drżącą skórę bębnów – i myśli odpłynęły ode mnie w hipnotyczny trzepot i nurt muzyki. Mój rodzimy australijski rząd wyznaczył nagrodę za informację, która doprowadzi do mojego aresztowania. A tutaj, na drugim końcu świata, moja głowa także zyskała cenę. Jeszcze raz, gdy Ślepi Śpiewacy rzucili słuchającemu tłumowi swój dziki żal i uniesienie, gdy oczy tego tłumu zalśniły ekstazą, jeszcze raz poddałem się przeznaczeniu i poczułem, że wraz z całym moim życiem obracam się na tym kole.

Potem przypomniałem sobie, że w kieszeni mam karteczkę: list od Didiera, który Chalid dał mi w taksówce dwie godziny temu. Obezwładniony przesądną myślą o zbiegu okoliczności i powtarzającej się historii, nagle zapragnąłem natychmiast przeczytać list. Wyjąłem go i przysunąłem do oczu, do bursztynowego światła, które rzucały lampy wysoko nad naszymi głowami.

Drogi Linie

Chcę Cię powiadomić, mon cher ami, że odkryłem, kim ona jest – ta kobieta, która wydała cię policji i wysłała do więzienia, gdzie tak cię pobito. To straszne! Jeszcze teraz jestem zdruzgotany! A więc kobietą, która jest za to odpowiedzialna, jest madame Zhou, właścicielka Pałacu. W tej chwili nie wiem jeszcze, dlaczego to zrobiła, lecz choć nie rozumiem motywów, które pchnęły ją do uczynienia ci tej strasznej rzeczy, wiem z najlepszego źródła, że to prawda.

Mam nadzieję, że wkrótce się do mnie odezwiesz.

Twój oddany przyjaciel
Didier

Madame Zhou. Dlaczego? Odpowiedź pojawiła się w mojej głowie jednocześnie z pytaniem. Nagle przypomniałem sobie twarz, wpatrzoną we mnie z niewytłumaczalną nienawiścią. Rajan, eunuch madame Zhou. Przypomniałem sobie, że obserwował mnie w dniu powodzi, kiedy łódką Vinoda uwoziliśmy Karlę z hotelu „Tadż Mahal”. Przypomniałem sobie złośliwą nienawiść jego spojrzenia, kiedy widział mnie z Karlą w taksówce Shantu. Wieczorem tego samego dnia zostałem aresztowany i zaczęły się tortury. Madame Zhou ukarała mnie za to, że wystąpiłem przeciwko niej, że ośmieliłem się rzucić jej wyzwanie, udając urzędnika z amerykańskiego konsulatu, że odebrałem jej Lisę Carter, i – tak – być może za miłość do Karli.

Podarłem list, a kawałki schowałem do kieszeni. Byłem spokojny. Strach zniknął. Pod koniec tego długiego dnia w Karaczi zrozumiałem, dlaczego wybieram się na wojnę Kadira i dlaczego z niej powrócę. Jechałem, bo moje serce było głodne miłości Kadirbaja, tej ojcowskiej miłości, która lała się z jego oczu i wypełniała puste miejsce po ojcu w moim życiu. Po stracie tak wielu ukochanych – rodziny, przyjaciół, Prabakera, Abdullaha, nawet Karli – widok miłości w oczach Kadira był dla mnie wszystkim, był całym światem.

Może się wydawać głupie – bo to jest głupie – żeby iść na wojnę z miłości. On nie był świętym ani bohaterem, i wiedziałem o tym. Nie był nawet moim ojcem. Ale wiedziałem, że pójdę za nim na tę i każdą inną wojnę dla paru sekund kochającego spojrzenia. I nie jest to ani trochę bardziej głupie od przeżycia z nienawiści i powrotu dla zemsty. Bo do tego się to sprowadzało: kochałem go na tyle, żeby zaryzykować życie, a jej nienawidziłem na tyle, żeby to życie ocalić i pomścić swoją krzywdę. I wiedziałem, że się zemszczę, jeśli uda mi się przeżyć wojnę Kadira: znajdę madame Zhou i ją zabiję.

Kurczowo chwyciłem się tego postanowienia, tak jak kurczowo zaciska się rękę na trzonku noża. Ślepi Śpiewacy wypłakiwali radości i cierpienia swojej miłości do Boga. Obok mnie, wokół mnie, w odpowiedzi serca unosiły się do nieba. Kadirbaj odwrócił głowę i spojrzał mi w oczy. Skinął powoli głową. Uśmiechnąłem się do tych złotych oczu pełnych maleńkich, rozkołysanych płomyków lamp i tajemnic, i świętych rozkoszy, jakie obudził śpiew. I, Boże wybacz, byłem zadowolony, pozbawiony trwogi i niemal szczęśliwy.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 179 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 19 | ROZDZIAŁ 21 | ROZDZIAŁ 22 | ROZDZIAŁ 23 | ROZDZIAŁ 24 | ROZDZIAŁ 25 | ROZDZIAŁ 26 | ROZDZIAŁ 27 | ROZDZIAŁ 28 | ROZDZIAŁ 29 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 30| ROZDZIAŁ 32

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.033 сек.)