Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатика
ИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханика
ОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторика
СоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансы
ХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника

ROZDZIAŁ 22

Читайте также:
  1. ROZDZIAŁ 1
  2. ROZDZIAŁ 10
  3. ROZDZIAŁ 13
  4. ROZDZIAŁ 14
  5. ROZDZIAŁ 15
  6. ROZDZIAŁ 16
  7. ROZDZIAŁ 17

Praca dla Abd al-Kadira Chana była moją pierwszą prawdziwą wprawką w świecie przestępczości zorganizowanej – do tej pory byłem tylko desperatem, dopuszczającym się głupot i tchórzostw, żeby zaspokoić głupi, tchórzliwy nałóg heroinowy, a potem desperatem na wygnaniu, zarabiającym małe pieniążki na małych interesikach. Choć dopuszczałem się przestępstw, czasem bardzo poważnych, nigdy nie byłem prawdziwym przestępcą – dopóki Kadirbaj nie stał się moim nauczycielem. Do tego czasu byłem człowiekiem popełniającym przestępstwa, nie przestępcą, a to różnica. Różnica, jak na ogół w życiu, polega na motywach i środkach. Tortury z Arthur Road dały mi powód do przekroczenia granic. Ktoś inny, mądrzejszy ode mnie, pewnie uciekłby z Bombaju w chwili wyjścia na wolność. Ja nie. Nie mogłem. Chciałem się dowiedzieć, kto mnie tam wysłał i dlaczego. Pragnąłem zemsty. Najbezpieczniejszą i najszybszą drogą ku niej było przystąpienie do mafii Kadirbaja.

Jego nauka sztuki łamania prawa – najpierw wysłał mnie do Palestyńczyka Chalida Ansariego, żebym podszkolił się w czarnorynkowym handlu walutą – dała mi środki na zostanie tym, kim nigdy nie starałem się i nie chciałem być – zawodowym przestępcą. I było mi z tym dobrze. Tak dobrze było mi w opiekuńczym kręgu moich braci. Codziennie, jadąc pociągiem do mieszkania Chalida, wychylony wraz z innymi młodymi mężczyznami przez drzwi rozklekotanego wagonu na gorący, suchy wiatr, czułem serce wzbierające podnieceniem dzikiej, szalonej wolności.

Chalid, mój pierwszy nauczyciel, należał do ludzi, którzy noszą swoją przeszłość w świątynnych zniczach własnych oczu, a ich płomienie karmią kawałkami własnego złamanego serca. Spotykałem takich jak on w więzieniach, na polach bitwy i w spelunkach, gdzie zbierają się przemytnicy, płatni zabójcy i inni wygnańcy. Wszyscy mają pewne cechy wspólne. Są twardzi, bo to taka twardość, którą znajduje się w najgorszym smutku. Są szczerzy, bo prawda o tym, co ich spotkało, nie pozwala im kłamać. Są gniewni, bo nie mogą zapomnieć przeszłości ani jej wybaczyć. I są samotni. Na ogół udajemy, z większym lub mniejszym powodzeniem, że naszym czasem na ziemi możemy się podzielić. Ale przeszłość to dla każdego wyspa bezludna, a dla takich jak Chalid, którzy utknęli w przeszłości, istnieje tylko samotność.

Kadirbaj wyjawił mi część historii Chalida, przygotowując mnie do pierwszej lekcji. Dowiedziałem się, że Chalid, mając ledwie trzydzieści cztery lata, został zupełnie sam. Jego rodzice, znani uczeni, byli wybitnymi bojownikami w palestyńskiej walce o niepodległość. Ojciec zmarł w izraelskim więzieniu. Matka, jego dwie siostry, ciotki i wujowie, a także rodzice matki zginęli podczas masakry w Shatili w Libanie. Chalid, który uczył się wśród palestyńskich partyzantów w Tunezji, Libii i Syrii, a przez dziewięć lat wziął udział w dziesiątkach operacji w dziesiątkach stref konfliktu, załamał się po makabrycznej śmierci matki i pozostałych w obozie uchodźców. Dowódca zgrupowania Al-Fatah, widząc oznaki załamania i rozumiejąc, jakie mogą pociągnąć za sobą niebezpieczeństwo, wykluczył go z oddziału.

Choć nadal oddany sprawie niepodległości palestyńskiej, tak naprawdę Chalid był już stracony dla każdej sprawy z wyjątkiem cierpienia – własnego i tego, które zamierzał zadać. Przyjechał do Bombaju z rekomendacją starszego wojownika partyzantki, znajomego Kadirbaja. Mafijny boss przyjął go do siebie. W uznaniu jego wykształcenia, zdolności językowych i obsesyjnego poświęcenia stali członkowie rady Kadirbaja nagradzali młodego Palestyńczyka coraz większymi zaszczytami. Trzy lata po Shatili, w czasie kiedy go poznałem, Chalid Ansari kierował w imieniu Kadirbaja operacjami walutowymi na czarnym rynku. Oprócz tego piastował także miejsce w radzie. A kiedy niedługo po wyjściu z Arthur Road odzyskałem siły na” tyle, żeby poświęcić cały dzień na naukę, ten rozgoryczony, samotny okaleczony w walce Palestyńczyk zaczął mnie uczyć.

– Ludzie mówią, że pieniądze to korzenie całego zła – powiedział, kiedy spotkaliśmy się w jego mieszkaniu. W jego angielszczyźnie pobrzmiewał nowojorski akcent, a także arabski i hindi, języki, którymi władał dość płynnie. – Ale to nieprawda. Jest dokładnie odwrotnie. Pieniądze nie są korzeniami zła. Zło jest korzeniem pieniędzy. Nie istnieje coś takiego, jak czyste pieniądze. Wszystkie pieniądze świata są pod jakimś względem brudne, bo nie można ich zarobić w czysty sposób. Jeśli dostajesz pieniądze, ktoś gdzieś za to cierpi. To według mnie jedna z przyczyn, dla której wszyscy, nawet ludzie, pod żadnym innym względem niełamiący prawa, tak chętnie zarabiają na pieniądzach na czarnym rynku.

– Ty z tego żyjesz – zagadnąłem, ciekawy, jak odpowie. – I co?

– Co o tym sądzisz?

– Nic nie sądzę. Cierpienie jest prawdą. Brak cierpienia jest kłamstwem. Już ci to kiedyś mówiłem. Tak jest urządzony świat.

– Ale na pewno z niektórymi pieniędzmi wiąże się więcej cierpienia – nalegałem – a z niektórymi mniej.

– Lin, istnieją tylko dwa rodzaje pieniędzy – twoje i moje.

– Albo w tym wypadku Kadira.

Chalid się roześmiał. Był to krótki, smutny śmiech, jedyny, jaki mu pozostał.

– Zarabiamy dla Abd al-Kadira, to prawda, ale część naszych zarobków jest naszą własnością. I dla tego drobnego ułamka nadal jesteśmy w tej grze, na? Dobrze, zaczynamy. Dlaczego istnieje czarny rynek walut?

– Nie wiem, o co pytasz.

– Spytam inaczej. – Chalid się uśmiechnął. Gruba blizna, która zaczynała się na jego gardle poniżej lewego ucha i biegła przez twarz aż po kącik ust, nadawała temu uśmiechowi krzywy, niepokojący wyraz. Pocięta bliznami połowa twarzy nie uśmiechała się w ogóle, co znaczyło, że druga połowa wydawała się groźna lub zbolała, choć dokładał starań, by wyglądać przyjaźnie. – Jak to możliwe, że kupujemy od turysty amerykańskie dolary po, powiedzmy, osiemnaście rupii, podczas gdy nasze banki proponują od piętnastu do szesnastu?

– Bo potrafimy je sprzedać za więcej niż osiemnaście?

– Dobrze. Dobrze. A w jaki sposób?

– Bo… podejrzewam, że jest ktoś, kto da za nie taką cenę.

– Właśnie. Ale komu je sprzedamy?

– Słuchaj, do tej pory tylko kontaktowałem turystów z handlarzami i pobierałem prowizję. Naprawdę nie wiem, co się potem dzieje z dolarami. Nigdy aż tak głęboko w to nie wszedłem.

– Czarne rynki istnieją – powiedział takim tonem, jakby mi powierzał osobistą tajemnicę, a nie informację gospodarczą – bo białe rynki są zbyt zasadnicze. W tym wypadku rząd i Indyjski Bank Rezerw kontrolują białe rynki i są zbyt surowe. To kwestia chciwości i kontroli. To dwa elementy, które doprowadzają do powstania przestępstw gospodarczych. Każdy z osobna nie wystarcza. Chciwość pozbawiona kontroli lub kontrola bez chciwości nie zaowocuje czarnym rynkiem. Ludzie są chciwi zysków, powiedzmy, z pieczywa, ale jeśli nikt nie będzie ściśle kontrolować piekarni, nie będzie czarnego rynku na struclę jabłkową. A rząd bardzo surowo kontroluje utylizację ścieków, ale bez chciwości zysków ze ścieków nie będzie czarnego rynku na gówno. Kiedy chciwość spotyka się z kontrolą, otrzymujemy czarny rynek.

– Dokładnie to przemyślałeś – zauważyłem ze śmiechem, a także z podziwem i prawdziwym zadowoleniem, że zechciał mi przybliżyć ontologię przestępstw walutowych, a nie tylko uczyć metod ich popełniania.

– Nie bardzo – odpowiedział skromnie.

– Mówię poważnie. Kiedy Kadirbaj mnie tu przysłał, myślałem, że dasz mi parę tabeli – no wiesz, dzisiejszy kurs walut i tak dalej – a potem wyślesz do roboty.

– Do kursów i innych spraw przejdziemy niedługo. – Znowu się uśmiechnął i nagle przez ten lekki ton zabrzmiał bardzo po amerykańsku. Wiedziałem, że we wczesnej młodości uczył się w Nowym Jorku. Kadirbaj powiedział, że był tam przez jakiś czas szczęśliwy. Odrobina tego szczęścia przetrwała do dziś w okrągłych, przeciągłych samogłoskach i innych amerykanizmach wymowy. – Ale zanim zaczniesz zarabiać w praktyce, musisz poznać teorię.

Indyjska rupia, wyjaśnił mi, jest walutą niewymienialną. Nie można jej wywieźć z Indii, nie można legalnie wymienić na dolary w żadnym kraju prócz Indii. Przy tak ogromnym zaludnieniu Indie codziennie wysyłają w świat wiele tysięcy kobiet i mężczyzn podróżujących w interesach i z innych powodów. Wolno im wywieźć ograniczoną ilość amerykańskiej waluty. Na amerykańskie dolary mogą wydać ściśle ograniczoną kwotę, a resztę wymienić na czeki podróżne.

Te przepisy egzekwowano na różne sposoby. Jeśli ktoś chciał wyjechać z kraju i wymienić rupie na dolary w legalnym limicie, musiał przedstawić w banku paszport i bilet na samolot. Urzędnik sprawdzał datę odlotu i robił na bilecie i paszporcie znak sygnalizujący, że jego właściciel już pobrał pełen limit amerykańskich dolarów. Transakcji nie można było powtórzyć. Podróżnik nie mógł w legalny sposób zabrać w podróż więcej dolarów.

Niemal każdy w Indiach trzymał w skarpecie co najmniej niewielką sumkę pieniędzy z czarnego rynku, od kilkuset rupii, których robotnik nie zgłosił w Urzędzie Skarbowym, po miliardy z przestępczości. Podobno czarny rynek ekonomiczny był dwa razy potężniejszy od legalnego. Żaden posiadacz tysięcy lub setek tysięcy niezadeklarowanych rupii – na przykład wielu indyjskich podróżujących biznesmenów – nie mógłby legalnie kupić czeków podróżnych. Albo bank, albo Urząd Skarbowy spytałby, skąd się wzięły te pieniądze. Więc jedyną realną alternatywą był zakup dolarów od czarnorynkowych waluciarzy. I codziennie w Bombaju kupowano i sprzedawano za miliony rupii amerykańskie dolary, angielskie funty, niemieckie marki, szwajcarskie franki i inne – na rynku, który stanowił mroczne odbicie legalnej wymiany.

– Kupuję od amerykańskiego turysty za osiemnaście tysięcy rupii, podczas gdy bank oferuje piętnaście – podsumował Chalid. – Turysta jest szczęśliwy, bo wyszedł na tym o trzy tysiące rupii do przodu. Następnie sprzedaję dolary indyjskiemu biznesmenowi za dwadzieścia jeden tysięcy rupii. Biznesmen jest szczęśliwy, bo kupił je za niezadeklarowane pieniądze. Wówczas wkładam do puli trzy tysiące rupii i kupuję następny tysiąc dolarów od następnego turysty, po osiemnaście tysięcy. Oto proste równanie w sercu walutowych machinacji.

Aby znaleźć turystów i zachęcić ich do wymiany pieniędzy mafijna rada Ka-dirbaja wynajęła niewielką armię naganiaczy, przewodników, żebraków, hotelowych kierowników, boyów, restauratorów, kelnerów, sklepikarzy, pracowników lotnisk, agentów podróży, właścicieli nocnych klubów, prostytutek i taksówkarzy. Kontrolowanie ich należało do zadań Chalida. Rankami obdzwaniał wszystkie punkty, by ustalić wysokość wymiany wszystkich walut. Potem co dwie godziny dzwonił z nowymi informacjami, zależnie od fluktuacji ceny waluty. Przez całą dobę miał do dyspozycji taksówkę z dwoma kierowcami na zmianę. Każdego ranka odwiedzał żebraków w każdej dzielnicy i rozdawał ulicznym handlarzom zwitki rupii. Naganiacze i inni uliczni przestępcy dogadywali się z ulicznymi handlarzami, którzy kierowali turystów i biznesmenów właśnie do nich. Handlarze wymieniali pieniądze i przechowywali zagraniczną walutę, którą następnie oddawali. Posłańcy robili codzienne obchody handlarzy, dostarczając im w miarę potrzeby gotówki. Poborcy robili w ciągu dnia i nocy parę rund, odbierając zwitki zagranicznej waluty.

Chalid osobiście odbierał pieniądze i nadzorował wymianę w hotelach, agendach lotniczych, agencjach podróży i innych instytucjach, gdzie wskazana była większa dyskrecja. Wyznaczył dwa główne terminy swoich wizyt w najważniejszych dzielnicach: jedną w południe, jedną późnym wieczorem. Najważniejsi funkcjonariusze okolicznych posterunków dostawali bakszysz za odwrócenie wzroku od tego, co mogłoby ich zgorszyć. W zamian Kadirbaj zapewnił, że wszelka uzasadniona przemoc w razie, gdy ktoś będzie usiłował okraść jego ludzi lub ich oszukać, będzie szybka i skuteczna i nigdy nie przyciągnie policji ani pod żadnym innym względem nie zagrozi ich interesom. Odpowiedzialność za utrzymanie dyscypliny i wymuszenie posłuszeństwa spadła na Abdullaha Tahiriego. Jego oddział indyjskich goonda i irańskich weteranów wojennych dopilnował, by wszelkie wybryki przytrafiały się rzadko i spotykały z okrutną karą.

– Będziesz pracować ze mną przy poborze – oznajmił Chalid. – Z czasem wszystkiego się nauczysz, ale teraz chcę, żebyś się skupił na najtrudniejszym – na hotelach pięciogwiazdkowych i biurach linii lotniczych. Na urzędniczych sprawach. Pochodzę z tobą, zwłaszcza na początku, ale myślę, że dobrze będzie, jeśli to gora, dobrze ubrany biały cudzoziemiec, będzie tam odbierał pieniądze. Będziesz niewidzialny. Nikt na ciebie nie zwróci uwagi. A nasi ludzie będą mniej nerwowi w kontaktach z tobą. Potem chcę, żebyś się zajął turystyką. Tam także przyda nam się gora.

– Turystyką?

– O, będziesz zachwycony – powiedział, patrząc mi w oczy z tym samym smutnym uśmiechem. – Opłaciło ci się siedzieć w Arthur Road, bo to od początku do końca pierwsza klasa.

Machinacje w turystyce, wyjaśnił, to szczególnie lukratywna gałąź handlu walutami. Bierze w nich udział mnóstwo osób spomiędzy milionów Hindusów pracujących w Arabii Saudyjskiej, Dubaju, Abu Zabi, Maskacie, Brahrajnie, Kuwejcie i reszcie Zatoki Perskiej. Indyjscy pracownicy, zatrudnieni tam kontraktem na trzy miesiące, pół roku lub rok – pomoce domowe, sprzątacze, robotnicy – na ogół otrzymują zapłatę w obcej walucie. Większość usiłuje wymienić płace na czarnym rynku, ledwie tylko wrócą do Indii, by zarobić parę rupii. Rada mafii Kadira zaproponowała pracodawcom i pracownikom drogę na skróty. Sprzedając hurtem swoją obcą walutę Kadirbajowi, arabscy pracodawcy otrzymywali nieco korzystniejszą stawkę, dzięki czemu mogli płacić robotnikom rupiami po czarnorynkowej indyjskiej cenie. Wówczas otrzymywali nadwyżkę rupii, co oznaczało, że zarabiają na samym płaceniu swoim pracownikom.

Dla wielu pracodawców z państw Zatoki pokusa takiego przekrętu była nie do odparcia. Oni także mieli w swoich pękatych skarpetach grube sterty niezadeklarowanych, nieopodatkowanych pieniędzy. Syndykaty postanowiły płacić indyjskim robotnikom w rupiach po ich powrocie do Indii. Robotnikom było to na rękę, bo otrzymywali płace po czarnorynkowej stawce, ale nie musieli osobiście się użerać z cwanymi handlarzami. Szefom było to na rękę, bo mieli zyski dzięki płaceniu poprzez syndykaty. Handlarzom z czarnego rynku było to na rękę, bo równomiernym strumieniem płynęły do nich dolary, niemieckiej marki, riale i dirhamy, bardzo pożądane przez indyjskich podróżujących biznesmenów. Tylko rządowi nie było to na rękę, co nikomu z tych tysięcy tysięcy zainteresowanych nie złamało serca.

– Kiedyś… to wszystko było kiedyś moją specjalnością… – powiedział Chalid na koniec tej pierwszej długiej lekcji. Jego głos zamarł i nie wiedziałem, czy wspomina, czy po prostu waha się mi to wyznać. Czekałem.

– Kiedy studiowałem w Nowym Jorku – podjął w końcu – zajmowałem się pracą… no, napisałem pracę o nieoficjalnym handlu w świecie starożytnym. To był obszar badań mojej matki, przed wojną z roku sześćdziesiątego siódmego.

Kiedy byłem mały, zainteresowała mnie czarnym rynkiem Asyrii, Akadu i Sumeru i tym, jaki miały związek ze szlakami handlowymi, podatkami i imperiami, które je obrosły. Kiedy zacząłem pisać własną pracę, nadałem jej tytuł Czarny Babilon.

– Chwytliwy.

Przeszył mnie surowym spojrzeniem, sprawdzając, czy nie kpię.

– Naprawdę – dodałem szybko. Nie chciałem, żeby się niepokoił. Zaczynałem go lubić. – Według mnie to dobry temat pracy, a tytuł zapada w pamięć. Powinieneś ją napisać do końca.

Uśmiechnął się jeszcze raz.

– Wiesz, Lin, w życiu jest wiele niespodzianek i, jak mawiał mój wujek z Nowego Jorku, szarym ludziom na ogół nie dają szczęścia. Teraz pracuję na czarnym rynku, nie nad czarnym rynkiem. Teraz tytuł brzmi Czarny Bombaj.

Gorycz jego tonu peszyła. Wbił wzrok w złączone ręce, a jego szczęki zaczęły się zaciskać w ponurym, niemal gniewnym grymasie. Postanowiłem oderwać jego uwagę od przeszłości.

– Wiesz, miałem kontakt z gałęzią czarnego rynku, która może cię zainteresuje. Słyszałeś o rynku lekarstw trędowatych?

– Pewnie – odpowiedzialna w jego ciemnopiwnych oczach błysnęło zaciekawienie. Przesunął dłonią po twarzy i krótkiej, wojskowej fryzurze, przeplatanej przedwczesną siwizną. Ten gest odpędził złe wspomnienia i Chalid skupił na mnie całą uwagę. – Słyszałem, że poznałeś Randżita. Jest niewiarygodny, prawda?

Porozmawialiśmy o Randżitbaju, królu tej małej grupki, i o czarnym rynku, który zorganizowali w całym kraju. Ich tajemnicze układy handlowe fascynowały nas w równym stopniu. Jako historyk – lub człowiek, który marzył o pójściu w ślady uczonej matki – Chalid uznał długą ewolucję i potajemne obyczaje organizacji trędowatych za intrygujące. Jako pisarz nie potrafiłem się oprzeć historii ich cierpienia i ich wyjątkowej reakcji na nie. Po dwudziestu minutach ożywionej, pełnej werwy dyskusji postanowiliśmy razem odwiedzić Randżita, by dowiedzieć się czegoś więcej o historii czarnego rynku farmaceutyków.

I po tej obietnicy, złożonej sobie przez naukowca i pisarza, Chalida i mnie połączyła prosta, lecz mocna więź intelektualnego szacunku. Staliśmy się przyjaciółmi w gwałtowny, bezkompromisowy sposób znany przestępcom, żołnierzom i innym ocalałym z katastrofy. Codziennie odwiedzałem jego spartańsko umeblowane mieszkanie koło stacji Andheri. Sesje trwały pięć do sześciu godzin. Dotyczyły wszystkiego, od historii starożytnej po stopy procentowe ustalane przez bank rezerw, od antropologii po stały i płynny kurs walut, a przez jeden miesiąc nauczyłem się od Chalida Ansariego więcej na temat tego bardzo popularnego, choć skomplikowanego przestępstwa niż większość handlarzy dolarami i markami w rok.

A kiedy kurs dobiegł końca, zabrałem się do pracy u boku Chalida, każdego ranka i wieczora, siedem dni w tygodniu. Zarabiałem dobrze. Moja pensja była tak duża, że często dostawałem grube paczki rupii prosto z banku, jeszcze spięte stalowymi banderolami. W porównaniu z mieszkańcami slumsów, którzy niemal przez dwa lata byli moimi sąsiadami, przyjaciółmi i pacjentami, stałem się niemal bogaczem.

Aby się upewnić, że moje więzienne rany i wrzody zagoją się jak najszybciej, wynająłem na koszt Kadirbaja pokój w Indyjskim Domu Gościnnym. Dzięki czystemu, wykładanemu kafelkami prysznicowi i miękkiemu materacowi zdrowiałem szybciej, lecz chodziło o coś więcej niż o fizyczną rekonwalescencję. Prawda wyglądała tak, że więzienie bardziej okaleczyło mojego ducha niż ciało. A natarczywe wyrzuty sumienia, które miałem po śmierci sąsiadki Radhy i dwóch chłopców z moich zajęć, nie dawały mi spokoju. Więzienna udręka i moje niepowodzenia podczas epidemii cholery: każde z osobna mógłbym przeboleć i wrócić do tych ukochanych, nędznych terenów. Ale obu naraz nie mogłem. Nie potrafiłem zamieszkać w slumsach ani nawet spędzić tam jednej nocy.

Często odwiedzałem Prabakera, John’ego, Kasima i Jeetendrę i nadal pomagałem w klinice, przyjmując pacjentów przez dwa popołudnia w tygodniu. Ale dziwna mieszanina arogancji i beztroski, dzięki której mogłem udawać doktora, znikła i nie spodziewałem się jej odzyskać. Każdy ma w sobie trochę arogancji. Ta arogancja opuściła mnie, kiedy nie uratowałem życia sąsiadce, a nawet nie zorientowałem się, że jest chora. Gotowość służenia innym ma zawsze w sobie niewinność, zasadniczą i dumną. Ta niewinność się we mnie zachwiała, kiedy wrzucono mnie do indyjskiego więzienia: mój uśmiech w takim samym stopniu jak ciało nosił ślad po kajdanach. Wyprowadzka ze slumsów miała tyle samo lub więcej wspólnego ze stanem mojej duszy co z ranami ciała.

Z kolei moi przyjaciele ze slumsów pogodzili się z tą decyzją bez jednego pytania i komentarza. Witali mnie zawsze ciepło i włączali w codzienne działania i święta – śluby, festiwale, spotkania, mecze krykieta – jakbym nadal mieszkał wśród nich. I pomimo szoku i smutku, z jakim patrzyli na moje wynędzniałe ciało i blizny, którymi nadzorcy napiętnowali moją skórę, ani razu nie wspomnieli o więzieniu. Częściowo, jak sądzę, z delikatności, na myśl o moim wstydzie, który musieli we mnie wyczuwać, wstydzie, który czuliby na moim miejscu. A częściowo, jeśli chodzi o Prabakera, Johnny’ego Cygaro i może nawet Kasima Alego, z powodu wyrzutów sumienia – że nie mogli mi pomóc, bo nie przyszło im do głowy, żeby mnie szukać. Nikt z nich nie uświadomił sobie, że mnie aresztowano. Po prostu przyjęli, że znudziło mi się życie w slumsach i wróciłem do wygód w moim dostatnim kraju, tak jak wszyscy znani im turyści i podróżnicy.

I to także był powód mojej niechęci do powrotu. Zdumiało mnie i zabolało, że po wszystkim, co tam zrobiłem, po tym, jak włączyli mnie w niepiękny wątek swojego życia, spodziewali się, że mógłbym ich porzucić bez słowa pożegnania, jeśli tylko najdzie mnie taka ochota.

Kiedy więc mój stan się poprawił i zacząłem zarabiać prawdziwe pieniądze, nie wróciłem do slumsów. Z pomocą Kadirbaja wynająłem apartament w Kolabie, na Best Street od strony lądu, blisko „Leopolda”. Było to moje pierwsze mieszkanie w Indiach i pierwszy krok w stronę takich luksusów, jak przestronne wnętrze, zacisze, gorący prysznic i czynna kuchnia. Dobrze jadłem, przyrządzałem sobie wysokobiałkowe i węglowodanowe posiłki, i codziennie wmuszałem w siebie wiaderko lodów. Przybywało mi ciała. Sypiałem po dziesięć godzin, noc w noc, krzepiąc snem mój wyniszczony organizm. Ale często się budziłem, walcząc we śnie i nadal czując metaliczny zapach krwi.

Ćwiczyłem karate i podnoszenie ciężarów z Abdullahem w jego ulubionej siłowni na modnych przedmieściach Breach Candy. Dwaj inni młodzi gangsterzy – Salman Mustan i jego przyjaciel Sanjay, których poznałem podczas pierwszej wizyty u Kadira – często ćwiczyli razem z nami. Byli silni i zdrowi, mieli pod trzydziestkę i walkę lubili mniej więcej tak jak seks, a za seksem przepadali. Sanjay, ze swoją urodą gwiazdora filmowego, był dowcipnisiem. Salman był cichszy i poważniejszy. Choć od dzieciństwa byli nierozłączni, na ringu stanowili dla siebie równie nieprzejednanych przeciwników, jak dla Abdullaha lub dla mnie. Ćwiczyliśmy pięć razy w tygodniu, przez dwa dni pozwalając naszym naderwanym i opuchniętym mięśniom na okrzepnięcie. I tak było dobrze. To pomagało. Pakowanie mięśni to zen dla ludzi przemocy. Stopniowo moje ciało odzyskiwało siły, kształt i formę.

Ale niezależnie od odzyskiwanej kondycji czułem, że moja głowa się nie zagoi, nie wyleczy, dopóki nie dowiem się, kto kazał mnie aresztować i wrzucić do Arthur Road. Musiałem się dowiedzieć kto i dlaczego. Ulla znikła z miasta – niektórzy twierdzili, że się ukrywa, ale nikt nie potrafił odgadnąć, przed kim i dlaczego. Karla znikła i nikt nie mógł mi powiedzieć, gdzie jest. Didier i paru innych znajomych badało teren, usiłując dowiedzieć się prawdy, ale nic nie znaleźli na temat osoby, która mnie wrobiła.

Ktoś umówił się z dowódcami policji, że mnie aresztują bez powodu i wsadzą do Arthur Road. Ta sama osoba kazała mnie bić – często i okrutnie – przez cały pobyt w więzieniu. Była to kara albo zemsta, o tym zapewnił mnie Kadirbaj, ale nie mógł lub nie chciał powiedzieć nic więcej – oprócz tego, że osoba, która do tego doprowadziła, nie wiedziała, że uciekam przed policją. Ta informacja wypłynęła podczas rutynowej kontroli odcisków palców. Zainteresowani policjanci natychmiast dostrzegli tu źródło zarobków w zamian za milczenie i przechowali moje akta do dnia, w którym zjawił się wysłany przez Kadira Vikram.

– Te kurewskie psy cię lubiły, stary – powiedział Vikram, kiedy pewnego popołudnia siedzieliśmy razem u „Leopolda”, parę miesięcy po rozpoczęciu pracy u Chalida.

– Jasne.

– Nie, naprawdę. Dlatego cię puściły.

– Pierwszy raz widziałem tego psa na oczy, Vikram. On mnie w ogóle nie znał.

– Nie rozumiesz – powiedział cierpliwie. Nalał sobie kolejną szklankę zimnego piwa Kingfisher i zaczął je popijać z satysfakcją. – Rozmawiałem z tym gościem, z tym gliną, kiedy cię stamtąd wyciągnąłem. Opowiedział mi całą historię. Widzisz, kiedy pierwszy policjant z wydziału daktyloskopii wrócił z wiadomością, że to ty jesteś ten poszukiwany z Australii – omal nie oszalał. Omal nie oszalał na myśl, ile pieniędzy może dostać za wyciszenie tego gówna. Taka szansa nie trafia się codziennie, na? Nie mówiąc nic nikomu, poszedł do znajomego zwierzchnika i pokazał mu akta twoich odcisków palców. Tamten też mało nie oszalał. Poszedł do innego gliny – tego, którego widzieliśmy w więzieniu – i pokazał mu akta. I tamten kazał im siedzieć cicho, aż się wywie, ile można na tym zarobić.

Kelner przyniósł moją kawę i przez jakiś czas gawędzibśmy w marathi. Vikram odczekał, aż zostaniemy sami i dopiero wtedy podjął opowiadanie.

– Oni za tym przepadają, wiesz, ci kelnerzy, taksówkarze i faceci z poczty – i policjanci też – przepadają za tym, jak mówisz do nich marathi. Kurwa, stary. Ja tu się urodziłem, a mówisz w marathi lepiej ode mnie. Nigdy nie nauczyłem się mówić jak trzeba, bo nie musiałem. Dlatego tylu Marathów się tak wkurza. Większość nas ma gdzieś marathi, wszyscy w Bombaju czy skąd tam oni pochodzą, yaar. W każdym razie… na czym stanąłem? A tak, że ten pies miał twoje akta i na razie pary z gęby nie puścił. Zanim zrobił cokolwiek, chciał się dowiedzieć więcej o tym australijskim skurwielu, co uciekł z więzienia, yaar.

Urwał i uśmiechał się tak długo, aż uśmiech przeszedł w radosny śmiech. Tego dnia Vikram miał na białej jedwabnej koszuli kamizelkę z czarnej skóry, choć panował trzydziestopięciostopniowy upał. W grubych czarnych dżinsach i ozdobnych czarnych kowbojskich butach musiało mu być piekielnie gorąco, ale wcale tego po sobie nie pokazywał.

– Kurwa, super, stary! – Roześmiał się. – Uciekłeś z więzienia o zaostrzonym rygorze! Kurwa, bomba! W życiu nic lepszego nie słyszałem. Lin, serce mi pęka, że nikomu nie mogę o tym powiedzieć.

– Pamiętasz, co Karla powiedziała tu pewnej nocy o tajemnicach?

– Nie, stary. Co powiedziała?

– Że jeśli zachowanie informacji w tajemnicy nie sprawia bólu, to to żadna tajemnica.

– A to, kurwa, doskonałe – powiedział z uśmiechem. – Na czym stanąłem? Dzisiaj jestem jakiś niepozbierany. Chodzi o Lettie. Doprowadza mnie do szału. A tak, ten ważny glina, ten z twoimi aktami, chciał cię najpierw sprawdzić. Więc wysłał swoich dwóch ludzi, żeby się o ciebie rozpytali. A goście z ulicy, z którymi pracowałeś, wystawili ci świetną opinię. Powiedzieli, że nigdy nikogo nie oszukałeś, nigdy nikogo nie wrobiłeś, a jak miałeś kasę, to dużo dawałeś żebrakom.

– Ale nie powiedział nikomu, że siedzę w Arthur Road?

– Nie, stary, oni cię sprawdzali, żeby się dowiedzieć, czy chcą cię przerobić i odesłać do Australii, czy nie, zależnie od tego, czego by się dowiedzieli. A to nie wszystko. Jeden z waluciarzy mówi glinom: Hej, jeśli chcecie się dowiedzieć o Lina, popytajcie w zhopadpatti, bo on tam mieszka. No, to wtedy się naprawdę zaciekawili, no bo jak, gora mieszka w slumsach? Pojechali tam, rozejrzeli się… Nikomu w slumsach nie powiedzieli, co cię spotkało, ale zaczęli się o ciebie rozpytywać, a ludzie zaczęli im mówić coś w rodzaju: Widzicie tę klinikę? Lin ją zbudował i pracuje tam od dawna, pomaga wszystkim… I jeszcze powiedzieli coś w rodzaju: Wszyscy tutaj leczyli się w klinice Lina, za darmo, a on niesamowicie nam pomógł podczas cholery… i powiedzieli jeszcze glinom o tej twojej szkółce. Widzicie tę szkołę angielskiego? Lin ją założył… I gliniarze się nasłuchali o tym Linie, tym Linbabie, tym obcym, który nic, tylko zapieprzą z dobrymi uczynkami aż świszczę, i wrócili do swojego szefa i mu to powtórzyli.

– Przestań! Naprawdę myślisz, że to jakoś zmieniło sytuację? Chodziło o pieniądze, tylko i wyłącznie, i bardzo się cieszę, że się z nimi zjawiłeś.

Vikram szeroko otworzył oczy ze zdumienia, a potem zmrużył je w niezadowolonym grymasie. Zdjął kapelusz z głowy i obejrzał go, obrócił w dłoniach, otrzepał rondo.

– Wiesz, Lin, jesteś tu od jakiegoś czasu, poduczyłeś się języka, byłeś w wiosce, mieszkałeś w slumsach, nawet siedziałeś w pierdlu, a dalej ni cholery nie jarzysz, co?

– Może i nie – ustąpiłem. – Pewnie nie.

– Na pewno nie, stary. Tu nie Anglia, nie Nowa Zelandia ani Australia, ani w ogóle nic. To są Indie, stary. Indie. To kraj serca. Tutaj serce jest królem, stary. Pierdolone serce. Dlatego jesteś wolny. Dlatego ten gliniarz oddał ci ten twój lipny paszport. Dlatego możesz chodzić po wolności i nikt cię nie zgarnie, chociaż wszyscy wiedzą, co z ciebie za jeden. Mogli cię wydymać. Mogli wziąć twoje pieniądze, pieniądze Kadira, i puścić cię wolno, a potem inni gliniarze by cię złapali i odesłali w cholerę do domu. Ale tego nie zrobili i nie zrobią, bo dotarłeś do ich serca, stary, do hinduskiego pieprzonego serca. Popatrzyli na to wszystko, co tu zrobiłeś, zobaczyli, jak ludzie z tych slumsów cię kochają i pomyśleli: No, w Australii spieprzył sprawę ale tutaj zapieprzą z dobrymi uczynkami. Jeśli zapłaci, wypuścimy skurwiela. Bo tu są Indie, stary. Tak się toczy ten wariacki światek – dzięki sercu. Dwieście, kurwa, języków, miliard mieszkańców. Indie to serce. To serce trzyma nas razem. Nie ma takiego kraju z takim narodem jak mój, Lin. Nie ma takiego serca jak hinduskie serce.

Płakał. Patrzyłem w osłupieniu, jak ociera łzy. Położyłem mu rękę na ramieniu. Oczywiście miał rację. Choć w indyjskim więzieniu mnie torturowano i omal nie zabito, naprawdę wyszedłem na wolność i naprawdę odzyskałem stary paszport. Czy istnieje na świecie drugi taki kraj, zadałem sobie pytanie, w którym by mnie wypuszczono tak jak w Indiach? A nawet w Indiach, gdyby policjanci sprawdzili mnie i dowiedzieli się czegoś innego – na przykład, że oszukiwałem Hindusów albo byłem alfonsem hinduskich prostytutek, albo biłem bezbronnych – pewnie wzięliby pieniądze, a mnie odesłali do Australii. To naprawdę był kraj, gdzie królem jest serce. Wiedziałem o tym od Prabakera, od jego matki, od Kasima Alego, od skruszonego Josepha. Wiedziałbym to nawet w więzieniu, gdzie ludzie tacy jak Mahesh Malhotra ryzykowali chłostę, by dać mi jedzenie, kiedy umierałem z głodu.

– Co się dzieje? Czyżby kłótnia kochanków? – zagadnął Didier, bez zaproszenia siadając przy nas.

– Pocałuj mnie w dupę! – Vikram roześmiał się, dochodząc do siebie.

– A, uroczy pomysł. Ale może jak będziesz w lepszej formie. A jak ty się dziś miewasz, Lin?

– Bardzo dobrze – powiedziałem wesoło. Didier był jedną z trzech osób, które wybuchły płaczem na widok mojego zmasakrowanego, nadal posiekanego ranami ciała tuż po moim wyjściu na wolność. Drugą był Prabaker, który rozszlochał się tak straszliwie, że pocieszałem go przez godzinę. Trzecią, niespodziewanie, był Abd al-Kadir, którego oczy wypełniły się łzami, gdy mu dziękowałem; łzami, które spłynęły na moją szyję i ramię, gdy mnie przytulił.

– Co dla ciebie? – spytałem.

– A, bardzoś uprzejmy – mruknął zadowolony. – Zacznę od butelki whisky i świeżej limonki, i zimnej wody sodowej. Tak. To będzie dobre commencement, co? Nie sądzicie, że to bardzo dziwne i smutne, te wiadomości o Indirze Gandhi?

– Jakie wiadomości? – spytał Vikram.

– W dzienniku właśnie mówią, że Indira Gandhi nie żyje.

– Naprawdę?

– Niestety, chyba tak. – Westchnął z niespodziewaną i nietypową dla niego powagą. – Wiadomości nie są jeszcze potwierdzone, ale myślę, że nie ma wątpliwości.

– Sikhowie? Czy to przez Bluestar?

– Tak, Lin. Skąd wiesz?

– Kiedy kazała zaatakować Złotą Świątynię, nabrałem przeświadczenia, że to się na niej zemści.

– Co się stało? Czy to Kuki Liberation Front? – chciał wiedzieć Vikram. – Bomba?

– Nie – powiedział Didier poważnie. – Podobno to jej ochroniarze. Jej sikhijscy ochroniarze.

– Własny ochroniarz, ja pierdolę! – Vikram jęknął. Usta mu się otworzyły, a spojrzenie odpłynęło w bok, na fali myśli. – Chłopaki… zaraz wracam. Słyszycie? Właśnie o tym mówią w radiu, przy barze. Pójdę posłuchać i zaraz wracam.

Potruchtał do zatłoczonego baru, który obstąpiło już piętnastu lub dwudziestu mężczyzn, obejmujących się ramionami. Niemal rozhisteryzowany spiker wyjawiał w hindi szczegóły morderstwa. Vikram mógł spokojnie wysłuchać relacji przy naszym stoliku – odbiornik był podkręcony na maksa i słyszeliśmy każde słowo. Do rojnego baru przyciągnęło go coś innego: poczucie solidarności i pokrewieństwa, nagła potrzeba, by poczuć te zdumiewające wieści poprzez kontakt z rodakami.

– Wypijmy tego drinka – zaproponowałem.

– Tak – zgodził się Didier, wysuwając dolną wargę i zamaszystym gestem odsuwając nieprzyjemny temat. Gest nie spełnił zadania. Jego głowa ciężko opadła, a on wbił pusty wzrok w blat. – Nie do wiary. Po prostu niewiarygodne. Indira Gandhi nie żyje… Nie do pomyślenia. Prawie nie można się zmusić, żeby o tym myśleć. Lin, to jest… no wiesz… niemożliwe.

Zamówiłem mu drinka i pozwoliłem sobie zatonąć w myślach, razem z nim słuchając płaczliwego jazgotu spikera radiowego. Egoistycznie najpierw zastanowiłem się, jaki wpływ może mieć to zabójstwo na moje bezpieczeństwo. Potem, jaki będzie mieć wpływ na wysokość wymiany walut na czarnym rynku. Parę miesięcy temu Indira Gandhi usankcjonowała atak na największą z sikhijskich świętości, Złotą Świątynię w Amritsarze. Jej celem było wypędzenie z niej wielkiej, dobrze uzbrojonej grupy sikhijskich bojowników, którzy zamknęli się w świątyni niczym w fortecy. Ich dowódcą był przystojny, charyzmatyczny separatysta, Bhindranwale. Wykorzystując zabudowania świątynne jako bazę, bojownicy przez wiele tygodni przypuszczali ataki na hinduistów oraz tych, którzy nazywali się zbuntowanymi sikhami. Indira Gandhi, w przededniu budzących ogólny sprzeciw wyborów powszechnych, niepokoiła się, że przez brak działania zostanie uznana za słabą i niezdecydowaną. Wybrała jedną z nielicznych możliwości, według wielu – najgorszą z możliwych. Wysłała wojsko do walki z sikhijskimi buntownikami.

Wojskowa operacja, mająca na celu wygnanie bojowników ze Złotej Świątyni, była znana jako Operacja Bluestar. Partyzanci Bhindranwalego, uważający się za bojowników o wolność i męczenników za sprawę sikhów, starli się z wojskiem z zaciekłością i desperacją. Było ponad sześciuset poległych i wiele setek rannych. W końcu oczyszczono zabudowania Złotej Świątyni i Indira zaprezentowała się jako osoba z całą pewnością ani słaba, ani niezdecydowana. Osiągnęła swój cel, jakim było dobre zaprezentowanie się hinduistycznej większości wyborców, ale sikhijska walka o odrębny kraj zwany Khalistanem wzbogaciła się o nowych męczenników. I w sercach sikhów całego świata zrodziło się postanowienie zemsty za pogańską, krwawą napaść na najświętszą ze świątyń.

Z radia nie dowiedzieliśmy się innych szczegółów, ale z głośnika płynęły zawodzące zapewnienia, że to było morderstwo. Po paru miesiącach od Bluestar Indira zginęła z ręki własnych sikhijskich ochroniarzy. Kobieta, którą jedni nazywali despotką, a inni matką narodu, która tak mocno identyfikowała się z tym narodem, że stopiła się z jego przeszłością i przeznaczeniem, odeszła. Umarła.

Musiałem się zastanowić. Musiałem oszacować niebezpieczeństwo. Siły porządkowe w całym państwie zostaną postawione w stan wyjątkowej gotowości. Zaczną się niepokoje: rozruchy, zabójstwa, kradzieże i podpalenia, będące zemstą na społeczności sikhijskiej za to morderstwo. Byłem tego pewien. Byli tego pewni wszyscy mieszkańcy mdii. Spiker radiowy mówił o oddziałach wojsk w Delhi i Pendżabie, mających tłumić spodziewane niepokoje. Ten stan wyjątkowy niósł ze sobą nowe niebezpieczeństwa dla mnie, poszukiwanego przestępcy, pracującego dla mafii i mieszkającego w kraju z wizą, która straciła ważność. Przez parę chwil, siedząc obok Didiera, który popijał drinka w knajpie, gdzie ludzie wytężali słuch w milczeniu, a wczesny wieczór różowił nam skórę złotym rumieńcem, moje serce łomotało ze strachu. Uciekaj, szeptały moje myśli. Uciekaj, dopóki możesz. To twoja ostatnia szansa…

Ale kiedy myśl o ucieczce z miasta uformowała się w mojej głowie, ogarnął mnie gęsty, fatalistyczny spokój. Nie wyjadę z Bombaju. Nie mogę. Byłem tego tak pewien jak niczego w życiu. Ze względu na Kadirbaja: dług finansowy, jaki u niego zaciągnąłem, miałem spłacić z moich zarobków u Chabda, ale istniał także dług moralny, trudniejszy do spłaty. Zawdzięczałem mu życie, o czym obaj wiedzieliśmy. Kiedy wyszedłem z więzienia, przygarnął mnie i zapłakał nad moim żałosnym stanem. Obiecał, że dopóki pozostanę w Bombaju, będę pod jego osobistą opieką. Nigdy więcej nie spotka mnie nic w rodzaju Arthur Road. Dał mi złoty medalion z hinduistycznym symbolem Om, splecionym z muzułmańskim półksiężycem i gwiazdą. Nosiłem go na srebrnym łańcuszku na szyi. Na odwrocie medalionu widniało imię Kadirbaja, wykaligrafowane w urdu, hindi i po angielsku. W razie kłopotów miałem pokazać medalion i prosić, by natychmiast skontaktowano się z Kadirbajem. Nie była to ochrona idealna, ale lepsza od wszystkiego, co zaznałem od chwili, gdy ruszyłem na tułaczkę. Prośba Kadirbaja, bym pozostał na jego usługach, ten niewspominany głośno dług, który u niego zaciągnąłem, i bezpieczeństwo, które mi gwarantowała praca u niego – wszystko to trzymało mnie w mieście.

No i była Karla. Znikła z miasta podczas mojego pobytu w więzieniu i nikt nie wiedział, dokąd pojechała. Nie miałem pojęcia, gdzie jej szukać. Ale kochała Bombaj. To pewne. Założenie, że może tu wrócić, wydawało się rozsądne. A ja kochałem ją. Do rozpaczy – to uczucie było w tamtym czasie silniejsze nawet od mojej miłości – doprowadzało mnie podejrzenie, że pewnie wydaje się jej, iż ją zostawiłem, że dostałem to, czego chciałem: łóżko, a potem ją rzuciłem. Nie mogłem stąd odejść, nie spotkawszy się z nią jeszcze raz, bez wyjaśnienia, co się wydarzyło tamtej nocy. Więc zostałem w tym mieście, o krok od zakrętu, na którym się spotkaliśmy, i czekałem na jej powrót.

Rozejrzałem się po przycichłych, nasłuchujących ludziach i napotkałem spojrzenie Vikrama. Uśmiechnął się i zakołysał głową. To był rozdzierająco smutny uśmiech, a oczy lśniły od niewypłakanych łez. A jednak uśmiechnął się, żeby mnie uspokoić, ukoić, włączyć do swojej żałoby. I dzięki temu uśmiechowi nagle zrozumiałem, że trzyma mnie tu coś jeszcze. W końcu pojąłem, że to właśnie to serce, hinduskie serce, o którym mówił Vikram – kraj, gdzie serce jest królem – trzyma mnie na miejscu, choć liczne przeczucia podpowiadają, że powinienem odejść. Tym sercem był dla mnie Bombaj. To miasto mnie uwiodło. Byłem w nim zakochany. Dzięki niemu wzbogaciłem się o nową część osobowości, która istniała tylko dlatego, że mieszkałem w tym mieście jako Mumbaiker – mieszkaniec Bombaju.

– Kurewsko zła sytuacja, yaar – wymamrotał Vikram, wróciwszy do nas. – Poleje się przez to cholernie dużo krwi, yaar. W radiu mówili, że w Delhi grasują bandy Partii Kongresowej, od domu do domu. Szukają sikhów.

Zamilkliśmy zatopieni we własnych domysłach i niepokojach. Pierwszy odezwał się Didier.

– Chyba mam dla ciebie informację – powiedział cicho, z wysiłkiem wracając do rzeczywistości.

– W sprawie więzienia?

– Oui.

– Mów.

– To nic wielkiego. Nie dodaje wiele do tego, co już wiesz: że to była jakaś postać, mająca spore wpływy, tak jak ci powiedział twój opiekun, Abd al-Kadir.

– Cokolwiek to jest, zawsze to coś więcej.

– Jak wolisz. Pewien mój… znajomy… musi codziennie odwiedzać posterunek policji w Kolabie. Dziś rozmawialiśmy i wspomniał o cudzoziemcu, który parę miesięcy temu siedział w areszcie. Podobno kazał się nazywać Kąsającym Tygrysem. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak tam zapracowałeś na taką ksywkę, ale zakładam w ciemno, że historia nie jest całkiem dla ciebie pochlebna, non? Alors, powiedział, że Kąsającego Tygrysa – czyli ciebie – zdradziła kobieta.

– Podał imię?

– Nie. Pytałem, a on zapewnił, że jej nie zna. Ale wie, że jest młoda i bardzo piękna, choć to akurat mógł zmyślić.

– Na ile jest godny zaufania ten twój znajomy? Didier wydął usta i prychnął.

– Można mu zaufać, że będzie kłamać, oszukiwać i kraść. Niestety, tyle jest warta jego wiarygodność, choć w tych sprawach wykazuje cudowną przewidywalność. Jednakże w tym wypadku przypuszczam, że nie ma powodu kłamać. Uważam, że jesteś ofiarą kobiety.

– No, to jest nas dwóch, yaar. Ty i ja, bracie – wtrącił Vikram. Skończył swoje piwo i zapalił długie, cienkie cygaro dla przyjemności i dlatego, że pasowało do jego kowbojskiego stroju.

– Chodzisz z Letitią od trzech miesięcy – zauważył Didier. Patrzył na niego z rozdrażnieniem i bez współczucia. – W czym problem?

– Ty mi powiedz! Łażę z nią wszędzie i do niczego nie dochodzi! Nie doszedłem nawet do pierwszej bazy. Pieprzyć pierwszą bazę, yaar – w ogóle nie jestem na boisku. Ta laseczka mnie zabije. Ta miłość mnie zabije! Ona jest twarda jak kamień, i bracie, ja też mam twardego jak kamień i przysięgam, zaraz eksploduję!

– Wiesz, Vikram – powiedział Didier, a jego oczy znowu zalśniły przebiegłością i humorem – mam plan w sam raz dla ciebie.

– Didier, stary, biorę wszystko. Skoro tak się mają sprawy z Indirą i tak dalej, muszę korzystać z każdej szansy, dopóki mogę. Kto wie, gdzie wszyscy znajdziemy się jutro, na?

– Tak, a więc attention! Ten plan wymaga wielkiej brawury, starannego planowania i precyzji. Niedbałość może spowodować śmierć.

– Śmie… śmierć?

– Tak. Nie wolno ci popełnić błędu. Ale jeśli się uda, moim zdaniem zdobędziesz jej serce na wieki. Wchodzisz, jak to mówią?

– Jestem największym wchodzącym we wszystko sukinsynem w tym cholernym saloonie, yaar. Dawaj!

– Chyba to znak, że powinienem wyjść, zanim za daleko w to zabrniecie – przerwałem. Wstałem i uścisnąłem im dłonie. – Dzięki za informację, Didier, przyda się. I informacja dla ciebie, Vikram: cokolwiek zamierzasz z Lettie, przede wszystkim zapomnij o tekście „angielska laseczka w gorących majteczkach”. Za każdym razem, kiedy to słyszy, krzywi się, jakbyś na jej oczach udusił małego króliczka.

– Naprawdę? – zdumiał się.

– Tak.

– Ale to mój najlepszy tekst, yaar. W Danii…

– Nie jesteśmy już w Danii, Toto.

– No dobrze – ustąpił ze śmiechem. – Słuchaj, jak się dowiesz, co to było z tym więzieniem… To znaczy, co to za skurwiel cię tam posłał i tak dalej… no, jeśli będziesz szukać pomocnika, to się zgłaszam. W porządku?

– Jasne – powiedziałem. Podobało mi się jego spojrzenie. – Spokojnie.

Zapłaciłem rachunek i wyszedłem. Skierowałem się przez Causeway w okolice Regal Cinema. Był wczesny wieczór, jeden z trzech najlepszych momentów w Bombaju. Wczesny poranek, zanim zacznie się upał, i późna noc, kiedy upał ustąpi, bywają wyjątkowe i mają swoje specjalne atrakcje, ale to ciche chwile, bez ludzi. Wieczór wabi ludzi do okien, na balkony i progi. Wieczór wypełnia ulice spacerującymi tłumami. Wieczór jest namiotem w kolorze indygo, osłaniającym cyrk tego miasta, a rodziny przyprowadzają dzieci, żeby zabawić je rozrywkami dostępnymi na każdym rogu i skrzyżowaniu. Wieczór to przyzwoitka młodych kochanków, ostatnia godzina przed zmrokiem, który kradnie niewinność powolnym spacerom. W żadnym innym momencie dnia czy nocy na ulicach Bombaju nie ma więcej osób i nie ma światła, które kocha ludzką twarz bardziej niż wieczorne słońce mojego Mumbaju.

Przechadzałem się wśród wieczornych tłumów, zachwycony tymi twarzami, zachwycony woniami skóry i włosów, zachwycony kolorami strojów i kadencjami słów, które mnie otaczały. Ale towarzyszyła mi tylko samotność, zbyt wielka samotność dla mojej miłości do wieczora w tym mieście. I nieustannie w morzu moich myśli krążył z wolna czarny rekin – czarny rekin zwątpienia, gniewu i podejrzliwości. Zdradziła mnie kobieta. Kobieta. Młoda i bardzo piękna kobieta…

Natarczywy ryk klaksonu wyrwał mnie z zamyślenia. Z taksówki machał do mnie Prabaker. Wsiadłem i poprosiłem, żeby zawiózł mnie na wieczorne spotkanie z Chalidem w pobliżu plaży Chowpatty. Kiedy zarobiłem u Kadirbaja pierwsze prawdziwe pieniądze, między innymi kupiłem za nie licencje taksówkarską dla Prabakera. Zawsze była dla niego zbyt droga, pomimo jego talentu do oszczędzania. Czasami jeździł jako zmiennik kuzyna Shantu bez wymaganej licencji, ale bardzo ryzykował. Mając ją, mógł zwrócić się do dowolnego taksówkarskiego bossa, który prowadził korporację i zatrudniał taksówkarzy z licencją.

Prabaker umiał ciężko pracować i był uczciwy, ale ponad wszystko był najsympatyczniejszym człowiekiem dla większości poznanych osób. Nawet cwani bossowie taksówkarscy nie byli obojętni na jego promienny urok. Po miesiącu miał już „prawie stałą” umowę na wynajmowanie taksówki, o którą dbał jak o własną. Na tablicy rozdzielczej urządził plastikową świątyńkę Lakszmi, bogini bogactwa. Jej złoto-różowo-zielona plastikowa figurka miała niepokojąco drapieżną twarz o czerwonych żaróweczkach w oczach, które zapalały się, kiedy hamował. Od czasu do czasu gestem showmana naciskał gumową gruszkę u stóp figurki. W wyniku tego gestu przez pępek bogini pryskał mocny i niepokojąco sztuczny chemiczny odświeżacz, który osiadał na spodniach i koszuli pasażera. Po każdym rozpyleniu zapachu odruchowo przecierał mosiężną tabliczkę ze swoim nazwiskiem, którą obnosił z szaloną dumą. Jego czarno-żółta taksówka miała tylko jedną rywalkę w całym tym wielkim mieście.

– Parwati. Parwati. Parwati… – powtarzał, mknąc koło Churchgate Station w stronę Marine Drive. Dźwięk tego imienia go upajał. – Uwielbiam ją za bardzo, Lin. Czy miłość jest, kiedy straszne uczucie daje szczęście? Kiedy martwisz się o dziewczynę bardziej niż o taksówkę? To miłość, nie? Wielka miłość, nie? Mój Boże! Parwati, Parwati, Parwati…

– To jest miłość, Prabu.

– A Johnny kocha za bardzo Sitę, mojej Parwati jej siostrę. Za bardzo kocha.

– Bardzo się cieszę. Z powodu Johnny’ego też. To dobry chłopak. Obaj jesteście dobrzy.

– O tak! – zgodził się Prabaker, kilka razy rąbnąwszy w klakson dla lepszego efektu. – Jesteśmy świetne osobistości! A dziś wychodzimy na potrójną randkę, z siostrami. Będzie za bardzo świetnie.

– Jest jeszcze jedna siostra?

– Jeszcze jedna?

– Powiedziałeś „potrójna”. Są trzy siostry? Myślałem, że tylko dwie.

– Tak, Lin, absolutnie tylko dwie siostry.

– No, to chyba chciałeś powiedzieć „podwójna randka”?

– Nie. Parwati i Sita zawsze przychodzą z mamusią, żoną Kumara, panią Patak. Dziewczyny siadują po jednej stronie jedynie, a pani Nandita Patak, ona siaduje w środku, a Johnny Cygaro siaduje za mną po drugiej stronie. Potrójna randka.

– Aaa… pewnie macie dużo… zabawy.

– Tak, zabawa! Oczywiście zabawa! Tyle zabawy! A kiedy kupimy pani Patak dość jedzeń i napojów, możemy patrzeć na dziewczyny, a one patrzą na nas też. To nasz system. Tak się uśmiechamy do dziewczyn i posyłamy im wielkie mruganie oczami. Mam bardzo wielkie szczęście, bo pani Patak, ona zawsze ma wielkie apetyty, i je bez przerwy, przez trzy godziny w kinie. Więc jest dużo przynoszenia jedzeń i dużo patrzenia na dziewczyny. A pani Patak – dzięki Bogu, ta kobieta nie potrafi się najeść tylko na jednym filmie jedynie.

– Hej, zwolnij… to wygląda jak… zamieszki…

Tłum – setki, tysiące ludzi – wyłonił się zza rogu ulicy i wpłynął na szeroką Marine Drive jakieś trzysta metrów od nas. Zbliżał się ku nam przez całą ulicę.

– To nie zaśmieszki, Linbaba – odpowiedział Prabaker, zatrzymując taksówkę. – Zaśmieszki nahin, morcha hain. „To nie zamieszki, to demonstracja”.

Ci ludzie wyraźnie szaleli z gniewu. Mężczyźni i kobiety potrząsali pięściami w rytmie skandowania. Ich wykrzywione twarze zastygły we wściekłym grymasie. Krzyczeli o Indirze Gandhi i o zemście, o karze, którą należy wymierzyć sikhom. Zamarłem, kiedy nas mijali, ale ten ludzki strumień rozstąpił się przed taksówką i przepłynął obok nas, nie musnąwszy nawet karoserii. Mimo to oczy wpatrzone w nas były oszalałe z nienawiści i okrucieństwa. Gdybym był sikhem, gdybym miał sikhijski turban lub szal, tłum wyszarpnąłby drzwi z zawiasów.

Minęli nas i szosa opustoszała. Odwróciłem się i ujrzałem Prabakera ocierającego łzy z oczu. Zaczął niezdarnie szukać po kieszeniach chusteczki, wreszcie wyciągnął ogromną płachtę w czerwoną kratę i osuszył nią oczy.

– To za bardzo smutna sytuacja. – Pociągnął nosem. – To koniec Onej. Co teraz będzie z naszymi Indiami bez Onej? Zapytuję siebie i nie znajduję mnóstwa odpowiedzi.


Дата добавления: 2015-10-26; просмотров: 147 | Нарушение авторских прав


Читайте в этой же книге: ROZDZIAŁ 8 | ROZDZIAŁ 9 | ROZDZIAŁ 10 | ROZDZIAŁ 13 | ROZDZIAŁ 14 | ROZDZIAŁ 15 | ROZDZIAŁ 16 | ROZDZIAŁ 17 | ROZDZIAŁ 18 | ROZDZIAŁ 19 |
<== предыдущая страница | следующая страница ==>
ROZDZIAŁ 21| ROZDZIAŁ 23

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.059 сек.)