Студопедия
Случайная страница | ТОМ-1 | ТОМ-2 | ТОМ-3
АрхитектураБиологияГеографияДругоеИностранные языки
ИнформатикаИсторияКультураЛитератураМатематика
МедицинаМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогика
ПолитикаПравоПрограммированиеПсихологияРелигия
СоциологияСпортСтроительствоФизикаФилософия
ФинансыХимияЭкологияЭкономикаЭлектроника

Młodziutki wróbelek niezbyt zręcznie wylądował na pozieleniałym ze starości gargulcu, i tym samym podpisał na siebie wyrok. Siedząca na strasznym



Wiera Kamsza

Dzień strachu

 

Dla J. Niersierowa

 

1.

Młodziutki wróbelek niezbyt zręcznie wylądował na pozieleniałym ze starości gargulcu, i tym samym podpisał na siebie wyrok. Siedząca na strasznym kamiennym pysku ptaszyna była znakomitym celem, więc Pista Sukan nie zmarnował okazji do wykorzystania nowej procy. Strzał był dokładny, żałosna kupka pierza, słabo trzepocąc skrzydłami, runęła w dół, ale strzelec nie zdołał nacieszyć się powodzeniem. Balas Sukan, dożywotni kapitan zamku na Rissie, które to stanowisko otrzymał od młodziutkiego księcia Balinta po burasskiej bitwie, w której stracił lewą rękę, domyślił się, gdzie może pałętać się jego potomek, i pracowicie wspiął się za nim na dach. Pochwycony za ucho Pista wypuścił broń i smętnie pomaszerował za rodzicem do piwnicy, gdzie zebrali się już niemal wszyscy mieszkańcy zamku.

Stojący przy obitych żelazem drzwiach Balint Rissai posępnie popatrzył na wchodzących, ale nie odezwał się. Pista nigdy wcześniej nie widział swojego pana z tak bliska. Wuj młodego Beli Trzeciego i regent, Balint, młodszy brat króla Lukasa, zabitego w bitwie z zamańskimi hordami, rzadko bywał na swoich włościach, ale Dzień Strachu to Dzień Strachu. Władca spędza go ze swoimi ludźmi. Pista siedział na swoim ulubionym dachu, kiedy książę i jego starszy syn zeskoczyli z koni przy bramie zamku, a zaraz potem na spiczastej dzwonnicy rozdzwonił się dzwon alarmowy, powiadamiając o nadchodzącym nieszczęściu.

W Dniu Strachu ludzie zaganiają zwierzynę pod dach, nie zostawiając pod gołym niebem nawet kurczaka. Powiadają, że dziki zwierz chowa się sam, wyczuwając, że przeleci nad nim On. Życie zamiera - nie szczebiocą ptaki, nie grzeją się na słoneczku leniwe koty, nie brzęczą pszczoły, tylko rośliny, którym sądzone jest umierać tam, gdzie się urodziły, widzą, jak wolno nad nimi przelatuje Pradawny, kontynuując swoje odwieczne poszukiwania. Każde stworzenie, na które padnie wzrok Pradawnego, stanie się jego własnością. Tak mówią legendy, a czy tak jest naprawdę - nikt nie sprawdzał.

Pista i wierzył, i nie wierzył w Pradawnego. Jeśli, obudziwszy się w nocy, przypominał sobie opowieści o jego bezwzględnym spojrzeniu, to zaraz nakrywał się na głowę, wyobrażając sobie, że Pradawny jest tuż obok i tylko czeka, żeby on, Pista Sukan, wyłonił się spod zbawczej kołdry. W ciągu dnia te strachy wyglądały głupio. No bo po co by Mu były muchy czy żaby? Dlaczego On pojawia się tylko w środku lata, dlaczego nie szkodzi drzewom, i kto może o Nim coś wiedzieć, skoro nikt Go nie widział? Ostatni Dzień Strachu miał miejsce niemal trzy wieki temu, o ile w ogóle miał miejsce, bo może to wszystko tylko czcze gadanie? Po prawdzie, Pista polazł rano na dach nie po to, by polować na wróble. Chciał utrzeć nosa wszystkim tym zamkowym chłopakom, a jednocześnie popatrzeć na Pradawnego, jeśli ten naprawdę przeleci nad Rissą. Sukan-młodszy był przekonany, że Pradawny go nie zauważy. Tak najpewniej by i było, ale przed ojcem ukryć się nie udało, i teraz trzeba będzie siedzieć w dusznej piwnicy i słuchać, jak modli się mnich Janos. Dobrze przynajmniej, że można przyjrzeć się księciu. Gdyby się nie spóźnili, musieliby sterczeć w najgłębszej piwnicy; może to i wygodniejsze, ale nudne nad wyraz. Młody Sukan ukradkiem przyglądał się Balintowi, o którego odwadze i brawurze już za jego życia układano pieśni. Wojownik poczuł na sobie jego spojrzenie i przywołał Pistę do siebie.



- Twój syn, Sukanie?

- Tak, panie.

- Ile ma?

- Dziesięć. Łobuz, dlatego tak długo to trwało.

- Wlazł na dach? - zapytał ze współczuciem Balint. Pista oblał się rumieńcem i skinął głową.

- Słusznie - nieoczekiwanie zaaprobował jego czyn książę.

- Gdybym ja w Dniu Strachu miał dziesięć lat, też bym polazł popatrzeć na Pradawnego. Imre - Rissai zwrócił się do wchodzącego właśnie do piwnicy ciemnowłosego, mniej więcej piętnastoletniego młodzieńca. - I co tam?

- Objechałem dokoła zamek i,sprawdziłem dziedzińce. Wszystko w porządku, ale On się zbliża. To pewne.

- Ach tak? - Mocna dłoń zacisnęła się na ramieniu Pisty.

- No, wojowniku, chodźmy, popatrzymy razem.

- Ojcze! - poderwał się Imre. — Idę z tobą.

- Oczywiście. - Książę odwrócił się do Sukana. - Zaraz wrócimy. Nikogo nie wypuszczaj, słyszysz? Czasu powinno nam wystarczyć, ale nigdy nie wiadomo...

Kapitan zamku dał znak pięciu halabardzistom i sam stanął przy wyjściu, chociaż nikt nie wykazywał najmniejszej chęci do wychodzenia na zewnątrz. Kiedy Pista usłyszał, jak syn księcia powiedział „On się zbliża", też nabrał ochoty, by ukryć się gdzieś w kąciku, ale Rissai trzymał go mocno. We trzech pokonali kręte strome schody i znaleźli się na zalanym słońcem dziedzińcu. Czegoś takiego Pista Sukan jeszcze nie widział i nie chciał widzieć. Co innego słuchać, jak w Dniu Strachu wszystko, co żyje i może się poruszać, kryje się i rozbiega, a co innego znaleźć się na wymarłym dziedzińcu. Było bardzo cicho, bardzo duszno i bardzo strasznie. Potężne kasztany, od wieków strzegące zamku, beznamiętnie kierowały ku niebu zielone korony, ale Pista gotów był przysiąc, że boją się tak samo jak dmuchawce i barszcz - te pierwsze, zwinięte jak przed deszczem, drugie - najeżone, choć zazwyczaj bezczelnie rozpościerają swoje mięsiste liście. Niebo trwało martwe - nie było na nim ani obłoku, ani ptaka, ani choćby motylka czy muchy. Pista popatrzył pod nogi; w pobliżu przebiegała mrówcza ścieżka, ale owady zniknęły. Bajka okazała się prawdą: wszystko, co mogło się ukryć, ukryło się.

- Nie myślałem, że to prawda - książę jakby podsłuchał jego myśli. - Nawet kiedy przybyli gońcy, a alijska kula rozjarzyła się...

O kuli alijskiej Pista słyszał od ojca. Dziwna rzecz, przysłana przez zamańskiego sułtana jednemu ze starożytnych monarchów w zamian za prawo pogrzebania zabitego w bitwie brata. Zazwyczaj była mlecznobiała i zimna, w miarę jednak zbliżania się Dnia Strachu wypełniała się niespokojnym purpurowym światłem, stawała się najpierw ciepła, potem nawet gorąca. Kto i kiedy stworzył ten przedmiot, nie wiedział nikt

- Stój tu. - Balint puścił ramię Pisty i chłopiec drgnął, jakby obudził się ze snu. - Jakby co, pędź na dół i każ ojcu zamknąć drzwi. Na nas się nie oglądaj.

Wielki Rissai rozkołysanym krokiem wyszedł na środek dziedzińca i stanął twarzą na wschód, skąd, jak głosiły opowieści, przybywał Pradawny. Pista na całe życie zapamiętał straszliwą, przygniatającą ciszę, nieruchome korony kasztanów i wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, zalanego bezlitosnym słonecznym blaskiem. Balint stał, położywszy dłoń na rękojeści swojego słynnego miecza, i wpatrywał się w lśniącą dal. Serce chłopca zapłonęło żarem; nie zważając na polecenie, podbiegł do księcia i stanął obok, zaledwie o mgnienie oka później niż Imre. Tak dla Istvćina Sukana zaczęła się służba trwająca całe życie.

Niebo na wschodzie spurpurowiało, jakby zamierzało tam wzejść jeszcze jedno słońce, w twarz uderzył zapach żaru. Cała trójka na dziedzińcu stała i czekała, sama nie wiedząc, na co. Gorący wicher nasilał się, rozbudzone drzewa zakołysały się i zaszumiały, głucho i groźnie, powietrze wypełniło się drobnym, skrzypiącym między zębami pyłem.

- Teraz już czas - gwałtownie powiedział książę. - Wracamy.

- Ojcze... - Nagle pobladły Imre podniósł głowę. - Ja się nie boję...

- Ale ja się boję - odparł słynący z męstwa wojownik. - Na dół. I to migiem!

Pista nie pamiętał, jak i kiedy zbiegli po schodach na dół, i jak znalazł się w najodleglejszym kącie piwnicy obok matki i sióstr.

 

2.

Wiecznością też można się zmęczyć. Ci, Co Byli Wcześniej, widzieli narodziny i rozkwit tego świata, a jemu przypadł wieczór, chłodny, niekończący się wieczór. Pragnął tylko jednego - spokoju, ale na spokój trzeba sobie zasłużyć. Trzeba znaleźć żywą istotę, która zdolna jest wchłonąć Moc i Wiedzę, odsłonić przed nim cenę Krwi, Władzy i Złota, i dopiero potem można znaleźć spokój. Jakże jest zmęczony, raz po raz przelatując pradawnym szlakiem i nie znajdując nikogo. Ich ród jest przeklęty, są skazani na niesienie swojej potęgi w samotności, nie mając prawa nawet do śmierci. Ich czas, czas złota i ognia minął, na ziemi rozpanoszyły się żałosne istoty - może zabijać je całymi tysiącami, ale po co mu to? Chce jednego. Wolności i spokoju.

Jego poprzednicy rozstali się z życiem na stertach złota w ildariańskich pieczarach, a on ciągle jeszcze żyje. Nikczemni mieszkańcy niegdyś groźnego świata nie chcą zamienić swojego żałosnego istnienia na wielkość, uciekają przed nim, a on nie może zejść na ziemię, nie może żadnego schwytać i zmusić do przyjęcia przeklętej potęgi. Wolno mu tylko latać raz i na zawsze wyznaczonym szlakiem, patrząc w dół w szalonej nadziei na odszukanie strzępka życia, gotowego do przyjęcia jego balastu. Za każdym razem, wzbijając się w powietrze nad Czarnymi Górami, miał nadzieję, że go znajdzie, ale śmiertelne stwory w panice uciekały, a on pędził, aż w dole pojawiły się wreszcie fale Wściekłego Morza. Dalej droga była zakazana, wracał więc do pieczar oglądać sny o na wieki straconym, by w Dniu Goryczy obudzić się i wzlecieć nad skałami, oczekując zbawienia. I nie było nikogo, kto by mógł mu pomóc, ale co to? Co?!

Na jego wezwanie przyszła odpowiedź. Czyżby poszukiwania dobiegły końca? Jaka śmieszna istota. Malutka, nikczemna. Przepełniona dumą i złością. Ileż w niej zaciekłości! Czy to rozumne oddać jej Moc? Ale jeśli ją odtrąci, skaże się ponownie na życie, a on już dłużej nie może! Po co ta krzątanina pod stygnącym słońcem? Komu potrzebne są te żałosne twory, które zajęły miejsce gigantów? Jeśli jego wybór spowoduje wyginięcie tego, co teraz widzi, czy będzie to złem?! Nie, to będzie uwolnieniem!

Pradawny przerwał lot, wyciągnął się w kierunku wykrytej przez siebie istoty.

- Jesteś mój. Uwolnisz mnie, a ja wzniosę ciebie! Jesteś mój i niczyj więcej... Jesteś żywą istotą nieprzykutą do ziemi i staniesz się mną, gdy odejdę.

 

3.

Trzydzieści lat minęło, a wszystko jest tak wyraźne, jakby wydarzyło się wczoraj. Tutaj on, dziesięciolatek, stał obok Balinta Rissai, a Imre, żywy, młody, odważny, namawiał ojca, by spojrzeć w oczy Pradawnemu. W końcu dokonał tego i zginął.

Kapitan Istvan Sukan dotknął siwiejących wąsów i westchnął, zbierając siły, żeby udać się do królowej. Gdyby ten przeklęty smok spalił go razem z Imre... Ten, jakby przeczuwając swój los, odesłał żonę i dzieci do rodowego zamku, zmusiwszy Sukana, by przysiągł na ostrze miecza, że upilnuje siedmioletniego Dyerdya, który jeszcze nie wie, że jest królem. Margit też nie wie.

W duchu Sukan tak właśnie nazywał królową. Margit była młodsza od niego, a on i Imre - mimo że ten był królem, a Istvśn przecież tylko jednym z jego kapitanów - traktowali się niemal jak bracia. Złączył ich Dzień Strachu. Sukan odruchowo uśmiechnął się na wspomnienie, jak to ustrzelił siedzącego na gargulcu wróbla, a ojciec ściągnął go z dachu. Wczoraj Dyerdy ubłagał go, by mu zrobił procę, chociaż Margit się to nie spodobało, Margit w ogóle jest bardzo wrażliwą kobietą. Kiedy Imre cisnął do stóp narzeczonej upolowaną sarnę, biedaczka przepłakała cały wieczór, co spowodowało, że król na zawsze zrezygnował z polowania, chociaż swoim zuchom nie zabrania uganiać się do woli za dzikami i jeleniami w królewskich lasach.

To znaczy, nie zabraniał... Teraz będą musieli żyć bez Imre, choć wydaje się to niemożliwe. Cóż, prędzej czy później do wszystkiego można się przyzwyczaić. Istvśn sądził, że nie przeżyje ani dnia bez ojca, bez księcia Balinta, Wicuszki, ale oto żyje - je, pije, śpi, macha szablą, ale co poradzi szabla przeciwko skrzydlatemu, ziejącemu płomieniem potworowi? Goniec, który dostarczył wiadomość o śmierci króla, opowiadał, że skrzydła potwora przesłoniły słońce. Z dwunastotysięcznej armii została może jedna trzecia,-a Pradawny nie odniósł ani jednej rany. Czy nie ma na niego sposobu? Kim albo czym on w ogóle jest?

Dni Strachu były zawsze, ale ani Zamańczycy, ani Mgrowie, ani słynący ze swej uczoności Ursyjczycy i Charyńczycy nie pamiętali, by Pradawny palił wioski i miasta. Jego pojawienie się dzikie zwierzęta wyczuwały z wyprzedzeniem, potem magowie wykonali kule, powiadamiające o przebudzeniu strachu. W określonym czasie Pradawny wznosił się na Ildariańskimi Górami i leciał w stronę Wściekłego Morza, gdzie znikał na setki lat. Tak było wcześniej, dlaczego więc tym razem zaczął zabijać?

 

4.

Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak miarowo machał potężnymi skrzydłami, rozkoszując się poczuciem mocy. Daleko w dole przepływały pod nim lasy, pola, błękitne wstęgi rzek i złote taśmy dróg, na które los nanizał ogarnięte paniką miasteczka i wsie. Mieszkańcy w przerażeniu rozbiegali się, padali na kolana, wpełzali do lichych kryjówek, ale Cziczirr był syty. Wielkiego poganiał nie głód, lecz pragnienie zemsty i pamięć. Chciał wrócić tam, skąd zaczęła się jego droga, i zemścić się.

Jak dawno nie był w rodzinnych stronach, jak długo tlił się w jego duszy płomyk zemsty, i oto, w końcu, płomień wyrwał się na zewnątrz! Zniszczy tych, którzy kiedyś podnieśli nań rękę. Nikt nie ujdzie z życiem. Głupcy, usiłowali go powstrzymać! Kiedyś naprawdę mogli go skrzywdzić, kiedyś, gdy ratowały go tylko ostrożność i skrzydła, ale te czasy dawno minęły. Zmienił się, choć jego wrogowie sądzili, że jest taki, jakim był dawniej.

Jakże uciekali, jakże padali na ziemię powaleni wichrem wzniecanym przez jego skrzydła! Tam, na polu między dwoma spalonymi wsiami, zostało wiele mięsa i mnóstwo popiołu. Wielki zaspokoił głód, ale nie na tyle, by wracać do Ildaranu i zasnąć. Najpierw zemsta, potem powrót i długi sen pomiędzy Tymi, Którzy Byli Wcześniej, i zebranymi przez nich skarbami. Przyjdzie czas, i Cziczirr-wen-Czirrak przyniesie do pieczar Ildaranu również swoją zdobycz, ale pierwszy lot będzie lotem po krew, nie po złoto.

Dwa cienie Cziczirra towarzyszyły swojemu władcy, dwa cienie i stada wrońców, niemających odwagi zbliżyć się do Wielkiego, ale podążających za nim nad zgliszczami. Ohydne, hałaśliwe i okrutne stworzenia, zawsze ich nienawidził... Kiedy był słaby, atakowały go bezpardonowo, potem palił je całymi setkami, ale za dużo było z tym roboty, trzymały się z daleka i trudno było je gonić. Dziś wrońce będą miały dużo pożywienia, ale potem On wróci i spali je też. Nie pozostawi niczego! To, co nie spłonie, rozpadnie się pod uderzeniami łap i skrzydeł, zostanie tylko sterta dymiących ruin, a on ostatecznie uwolni się od widma przeszłości. Wróci do Ildaranu i zaśnie, i będzie spał, aż nadejdzie jego dzień. Wtedy Wielki rozprostuje skrzydła i poleci na zachód, a poprzedzać go będzie pradawny strach.

Tak będzie aż do chwili, kiedy zmęczony wiecznością przestanie przelewać krew i gromadzić złoto i rozpocznie poszukiwania następcy, by przekazać mu Strach i Moc, i odejść w Uspokojenie, zostawszy Tym, Który Był Wcześniej. Uspokojenie... Teraz Wielki Cziczirr nie chce jeszcze Uspokojenia. To jest jego pierwszy lot, pierwsze zwycięstwo, pierwsza pieśń!

Ogniste ślepia giganta przeczesywały okolicę, rozpoznając znajome miejsca. Oto kasztanowy gaj, w którym się niegdyś ukrywał. Cziczirr nie podpalił wiekowych drzew, kiedyś były mu życzliwe, w przeciwieństwie do mieszkańców zamku, którego wieże już pojawiły się na horyzoncie. Dziwne, kiedyś były znacznie wyższe...

Wielki Cziczirr-wen-Cziwrak-wen-Cziwwarrak zatoczył szeroki krąg nad zakolem Rissy i zaczął obniżać lot.

Wybraniec Pradawnego przeszedł już próbę płomienia i krwi, wiedział, co to złoto i władza, została mu tylko próba pamięci, a wtedy wybrany stanie się jedynym.

 

5.

Siedmioletni Dyerdy Rissai, nachmurzywszy się, patrzył na wschód. Tak kiedyś witał Pradawnego jego wielki dziadek - młodemu księciu opowiadał o tym Istvan Sukan. Miał wtedy ledwie trzy lata więcej niż Dyerdy, ale już stał obok dziadka i ojca, i czekał na palący wiatr.

- Dyerdy! Dyerdy, gdzie jesteś?

Wujek Sukan! Szuka go. Chłopiec błyskawicznie zniknął za pokiereszowanym gargulcem. Jak cicho. Książę ostrożnie wysunął głowę zza kamiennego, potwpra. Dziedziniec był pusty, nic dziwnego - już rano wydano rozkaz, by wszyscy zeszli do piwnic; on z mamą też zeszli do podziemnej sypialni, gdzie Dyerdy udał, że zasypia, a potem uciekł. Musi zobaczyć Pradawnego, o ile ten, ma się rozumieć, przyleci, ale to raczej wątpliwe. Ojciec i jego wojownicy strącą potwora strzałami z łuków i porąbią mieczami.

Kiedy alijska kula stała się zgęstkiem płomieni, do którego nie można było podejść bliżej niż na krok, ojciec wysłał ich z mamą, siostrami i malutkim Balintem do zamku Rissa, a sam zaczął gromadzić armię. Dyerdyowi nikt niczego nie wyjaśniał, ale on dawno już opanował sztukę udawania snu, w oczekiwaniu aż opiekunowje odejdą i zostawią go samego. Dzięki temu syn i następca króla wiedział wszystko: że zamański sułtan nie zdołał powstrzymać ziejącego ogniem potwora, który zmienił ujście Wahaydy w wypaloną pustynię, że Pradawny przeciął granice Egerii, i że ojciec wyszedł mu na spotkanie. To nie było pierwsze pożegnanie w jego życiu, ale tym razem herosi nie śmiali się i nie śpiewali, i żegnało ich wielu mnichów. Ojciec po raz pierwszy nie wziął ze sobą kapitana Sukana. Ten przysiągł na ostrze, że zaopiekuje się rodziną władcy, a mama się rozpłakała... Teraz też płacze, cały czas, a to jest bardzo, ale to bardzo niedobre.

- Dyerdy!

Chyba go szuka cały garnizon. Nie, nie pokaże się. Ojej, co to? Zorza!? Nie, Pradawny!

Trzydzieści lat temu wszystko było dokładnie takie samo

- płonący nieboskłon, gorący wicher, kłęby pyłu. Pista Sukan nic więcej nie zdążył zobaczyć, a więc on, Dyerdy Rissai, będzie pierwszym, który ujrzy potwora.

Przylgnąwszy do zimnego gargulca, syn króla Imre z zapartym tchem patrzył, jak rozpala się nieboskłon. Oto w rozżarzonym palenisku mignęło coś czarnego i na jego duszy zacisnęły się bezlitosne żelazne palce. Czarny punkt rósł, powoli stając się skrzydlatym stworzeniem. Pradawny przypominał ptaka, ogromnego ptaka z płomiennymi skrzydłami i czarną piersią.

Pradawny zbliżał się. Zaprawdę, był tak przerażający, że Dyerdy zapragnął znaleźć się daleko od Risskiego zamku, ale przecież był synem swojego ojca i wnukiem swojego dziadka. A poza tym i tak nie miał już dokąd uciekać - potwór zawisł nad zamkiem, bure skrzydła przesłaniały słońce, płonące purpurą ślepia wpiły się spojrzeniem w dach, w tego właśnie gargulca, za którym ukrywał się Dyerdy! Oto spojrzenie, przed którym nic się nie ukryje! Dlaczego nie posłuchał mamy i Sukana...

Nie bardzo rozumiejąc, co czyni, Dyerdy Rissai wyłonił się zza gargulca, wyprostował i chwycił jedyną posiadaną broń

- procę wykonaną przez Istvana Sukana.

 

6.

Pozostała tylko próba pamięci i wybrany stanie się jedynym. Pamięć... Pierwsza rzecz, jaką pamięta, to głód, głód i głód! Jedzenie w ustach, dobre jedzenie, ale bracia... Pięciu braci, oni dostają więcej. Oni zabierają to, co przeznaczone jest dla niego, Czi-Czirra!

Dlaczego inni dostają wszystko, a on nic? Gorzej: nie nic, tylko razy i poszturchiwania... On tak nie chce! Wykluł się z właściwego jaja? Bzdura, było takie jak należy: nakrapiane, nie błękitne. On sam też był nie gorszy od innych. Może ma na piersi plamę mniejszą niż Czir-czirr, ale kształt - lepszy. I wcale nie jest tchórzem, po prostu nie lubi być bitym! A co mógł uczynić, kiedy mamę schwytał kot? Nic! Czur-czirrik usiłował działać i omal sam nie zginął, a mama i tak została zjedzona. On nie chce, żeby go ktoś zjadł. Nie chce, żeby go bolało!

Dlaczego na jego biedną głowę spadają wszystkie te nieszczęścia? Ryży kot... Straszny kot! Żółte ślepia, cztery łapy ze straszliwymi szponami, wyszczerzony pysk! Ledwie się wyrwał, straciwszy połowę ogona... Pióra nie odrastały, Cziwa-Czirra szydziła z niego! Wszyscy się z niego naigrywali. Czir-Czirra i Cziw-Rika nikt nie rusza, nawet koty i chłopaki... Oni to mają dobrze, a Czur-Czirrik odebrał mu kawałek chleba i jeszcze o mało oka mu nie wydziobał... Dobry ten kawałek był, duży... Rzucili go gołębiom, ale to on go pochwycił. Jego zdobycz, nie Czur-Czirrika! To niesprawiedliwe! Wstrętne! Podłe!

Czy zrobił coś temu chłopcu na dachu?! Tylko przycupnął, żeby odpocząć, i już... Uderzenie cisnęło nim na kamienie dziedzińca. Straszliwe uderzenie W pierś. Te proce, jeszcze gorsze niż koty! Umierał... Trzeba było polecieć, ratować się przed Straszliwym. Nie mógł się podnieść. Czur-Czirrik wrzeszczał, żeby leciał. Dureń! Przecież wszystko miał potłuczone! Połamane... A Straszliwy zbliża się. To spojrzenie.,. Niemal umarł, ale Ten, Który Był Wcześniej, docenił go.

- Jesteś wielki, Cziczirr - powiedział. - Będziesz silny, niezwyciężony, wieczny! Wszyscy będą drżeli na twój widok!

Wybrano właśnie jego. Jego, Czi-Czirra, nie Czur-Czirrika,. nie Czur-Czirra ani Czir-Czurrika. Pradawny zrozumiał, KOGO ma przed sobą! Zrozumiał! Zrozumiał! Zrozumiał!!! Niby wszystko było źle, a nagle zrobiło się dobrze i prawidłowo.

To było piękne - ten smak krwi, narodziny ognia, posmak złota... Nazywa się teraz Cziczirr, Potężny Cziczirr, Niezwyciężony Cziczirr, Niepokonany Cziczirr. Nie, to za krótko. Inaczej - wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak. Dziwny, posmak w gardle, wyrywające się z gardzieli języki ognia... Najpierw bolało, ale jak wspaniale jest palić! Jego pierwszą zdobyczą był wróbel, przypominający Czurr-Czirrika. Jakże trzepotał skrzydłami, gdy zapłonął mu ogon! Żałosny, mizerny, śmieszny! Jak śmiał się wielki Cziczirr, gdy bezczelna ptaszyna usiłowała wzlecieć! Chciała oszukać los? Nie zgadzała się z Wielkim? Przed Cziczirrem nikt się nie ukryje! Nikt! Ani wrońce, ani koty, ani chłopcy!

Smak kociej krwi... Jeszcze go prześladuje. Nie ma nic piękniejszego niż rozrywanie na strzępy tego paskudztwa. Rozrywać i palić! Palić i rozrywać! Ale trudno je znaleźć, kiedy się szybuje po niebie. Ludzi łatwiej. Ludzie też są winni. Wszyscy są mu coś winni! Wszyscy! Wszyscy! A najbardziej mieszkańcy zamku. Jak pięknie pachną płonące domy! Jak miło jest, kiedy wszyscy drżą. W końcu pojęli, że jest Wielki. Szkoda, że koty nie latają, łatwiej byłoby je palić. Ale latają wrońce! Stadami. To dobrze, można za jednym zamachem wiele spalić. Spali wszystkie. A może i nie? Jeśli wszystkie spali, to kto się będzie go bał? Trzeba zostawić na potem. Nie odda nikomu swojej Mocy, nie będzie jednym z Tych, Którzy Byli Wcześniej. Będzie Tym, Który Będzie Zawsze.

On-Wielki Cziczirr-wen-Czirrak-wen-Cziwwarrak, ostatni i jedyny! Następca Tych, Którzy Byli Wcześniej... Ich złoto należy do niego. Ich moc należy do niego. Ich kości też należą do niego. Ten świat należy do niego! Ale...

Chłopiec na dachu, jest silniejszy... Wrócił i znowu go zabije... Ból, strach... Dlaczego tak mu się nie wiedzie?!

Przeszłość wróciła, choć obiecywano mu, że tak nie będzie! Oto jest - ostry szpic dzwonnicy, postacie szarych potworów na dachach i zabójca! Zabójca ze swoją przeklętą bronią, wycelowaną prosto w jego serce! Ale nie, historia się nie powtórzy - wtedy został zaskoczony, dziś uniknie ciosu. Uniknie!

Wielki Cziczirr skręcił byle dalej od przeklętego dachu. Przeżyty w dzieciństwie koszmar powrócił, przyjął postać chłopaka z procą. Wielki zapomniał o swojej wielkości, o zemście - olbrzymie cielsko rzuciło się w bok i w dół. Byle zdążyć, odsunąć się, ukryć przed nadlatującą śmiercią! Kiedyś Cziczirrik szukał ratunku na karniszu zamkowej dzwonnicy, a teraz ta stała się jego zgubą. Ona i pamięć, która zmieniła Potężnego i Niepokonanego w śmiertelnie przestraszonego wróbla, jakim kiedyś był. Straciwszy w panice głowę, Wielki Cziczirr... nie, żałosny, malutki Czi-Czirrik rzucił się ku zbawczemu karniszowi i...

Chłopiec z procą i trzy dziesiątki szukających go zbrojnych z przerażeniem f zdumieniem patrzyło, jak czarny ziejący ogniem potwór, spazmatycznie machając skrzydłami, niezręcznie rzucił się w kierunku dzwonnicy i sam nadział się na ostry, okuty miedzią szpic. Najeżony kłami gigantyczny dziób otworzył się, wyrwała się z niego struga płomienia, ale szczęśliwie uderzyła w ślepy mur, niczym pochodnia zapłonęła wiekowa topola, w dziupli której od lat gnieździły się wróble.

Pradawny tłukł się jak nasadzony na szpilkę żuk, osuwając się pod własnym ciężarem coraz niżej i niżej, tam gdzie miedź szpica przechodziła w szary kamień. Strumienie ognia wylewały się już nie tylko z paszczy, lecz także z potwornych ran na brzuchu i grzbiecie. Ogień mściwie lizał olbrzymie cielsko, radując się ze wzbitego skrzydłami gorącego wiatru, nad zamkiem unosił się duszący smród palonego pierza, szpony potwora rozrywały stare mury. Płomień pochłaniał rozpaczliwie wrzeszczącego Pradawnego, ku niebu płynął czarny dym, belki dzwonnicy trzeszczały, z potężnych murów wypadały i leciały w dół kamienie. Sprawiająca wrażenie niezniszczalnej budowla drżała i kruszyła się, rozhuśtane dzwony zawodziły jakąś pieśń, a na ozdobionym szarymi gargulcami dachu siwiejący wojownik przyciskał do siebie zachłystującego się płaczem ciemnowłosego chłopca, ciągle jeszcze trzymającego w ręku procę.

Później świadkowie śmierci Pradawnego nieraz budzili się zlani zimnym potem, przypominając sobie koszmarne krzyki, strumienie purpurowego płomienia, nadpalone mury, spazmatyczne bicie skrzydeł i ogniste ślepia potwora, ziejące, jak się zdawało, całą nienawiścią tego świata.

 

7.

Minęło osiemset dwadzieścia lat, ale stary zamek nad wartką Rissą stoi do dziś. Turyści uwielbiają fotografować się na tle potężnych wież i podniesionego mostu. Ale starego kasztanowego zagajnika już nie ma, na jego miejscu powstało kilka całkiem niekiepskich hoteli. Co zrobić, czasy się zmieniają i wszystko się zmienia wraz z nimi. Stare ustępuje miejsca nowemu - ludzie lubią spać w cieple, jeździć dobrymi drogami, w ciągu kilku godzin dostać się z Kariany do Bornu, jeść zimą poziomki, a latem pić zimne piwo. Zamek na Rissie ocalał tylko dzięki temu, że właśnie pod jego murami zginął ostatni garyjski smok. Co prawda są tacy mądrale, którzy wymachując jakimś dziwnym gnatem, twierdzą, że nie był to smok, lecz olbrzymi ptak kopalny; inni są przekonani, że pod zamkiem rozbił się niezidentyfikowany obiekt latający, ale turyści wolą smoka.

W okolicy bez trudu można kupić wizerunki smoka, jego zwycięzcy i wielkiej bitwy. Z torebek, koszulek, plakatów, kalendarzy, spodków, dywaników zieje ogniem ogromny czarny potwór, skrzydlaty i pokryty łuską, któremu dzielnie wsadza kopię w pysk piękny rycerz na białym koniu - książę Dyerdy Smokobójca. Są też rzeźby przedstawiające tę scenę. Najbardziej znana stoi na dziedzińcu zamku, często przesiadują na niej wróble.

 

Przełożyła Ewa Dębska


Дата добавления: 2015-08-28; просмотров: 40 | Нарушение авторских прав




<== предыдущая лекция | следующая лекция ==>
A weather forecast hasn’t been given yet. | Коммерческое предложение

mybiblioteka.su - 2015-2024 год. (0.022 сек.)